– Jesus Marquez. Najlepsze uszy w branży – przedstawił go McCormack. – A nie jest nawet niewidomy.
– Prawie – mruknął Marquez i poprawił okulary. – Co tu macie?
Lebie jeszcze raz puścił nagranie. Marguez słuchał z zamkniętymi oczami.
– Wewnątrz. Mury. I szkło. Żadnego wygłuszenia. Żadnych dywanów ani zasłon. Ludzie. Młodzi ludzie obojga płci, prawdopodobnie sporo rodzin z małymi dziećmi.
– Jak możesz aż tyle powiedzieć, słuchając jedynie jakichś hałasów?
Marquez westchnął. Najwyraźniej nie pierwszy raz stykał się ze sceptykami.
– Wiecie, jakim fantastycznym instrumentem jest ucho? Potrafi rozróżnić ponad milion różnych rodzajów ciśnienia. Milion. Jeden i ten sam dźwięk może się składać z kilkudziesięciu różnych częstotliwości i elementów składowych. To daje dziesięć milionów możliwości. A przeciętny leksykon zawiera jedynie około stu tysięcy haseł. Dziesięć milionów możliwości. Reszta to kwestia treningu.
– Czym jest ten dźwięk, który cały czas słychać w tle? – spytał Harry.
– Ten między sto a sto dwadzieścia hertzów? Trudno powiedzieć. Możemy w studio odfiltrować pozostałe dźwięki i wyizolować go, ale to potrwa.
– A my nie mamy czasu – przypomniał McCormack.
– Ale jak mógł rozpoznać Harry'ego, chociaż on się wcale nie odezwał? – dopytywał się Lebie. – Intuicja?
Marquez zdjął okulary i odruchowo zaczął je czyścić.
– To, co tak ładnie nazywamy intuicją, przyjacielu, zawsze opiera się na naszych wrażeniach zmysłowych. Ale kiedy te wrażenia są tak drobne i delikatne, że ledwie je wyczuwamy, jak piórko muskające nos we śnie, i nie potrafimy nazwać skojarzeń, które rejestruje mózg, nazywamy to intuicją. Może to przez sposób, w jaki… hm… Harry oddychał?
– Wstrzymałem oddech – powiedział Harry.
– A dzwoniłeś stąd do niego wcześniej? Może akustyka, może jakieś odgłosy w tle. Ludzie mają zdumiewająco dobrą pamięć, jeśli chodzi o dźwięki. Z reguły nie uświadamiają sobie, jak dobrą.
– Rzeczywiście, już raz stąd do niego dzwoniłem… – Harry popatrzył na stary wentylator. – Oczywiście! Że też o tym nie pomyślałem!
– Hm… – mruknął Jesus Marquez. – Wygląda na to, że ścigacie bardzo interesującą osobę. Jaka jest nagroda?
– Ja tam byłem – oświadczył nagle Harry, nie spuszczając szeroko otwartych oczu z wentylatora. – Oczywiście! Byłem tam. To bulgotanie… – Obrócił się. – On jest w oceanarium!
Marquez przyglądał się wyczyszczonym okularom.
– To się składa. Sam tam byłem. A taki plusk mógł wywołać na przykład ogon wielkiego słonowodnego krokodyla.
Kiedy podniósł wzrok, zobaczył, że jest w pokoju sam.
Godzina siódma
Możliwe, że podczas przejazdu krótkim odcinkiem z komendy do Darling Harbour naraziliby na niebezpieczeństwo życie cywilów, gdyby sztorm nie wygnał z ulic ludzi i samochodów. Lebie starał się jak potrafił najlepiej, ale prawdopodobnie jedynie niebieski kogut na dachu kazał w ostatniej chwili uskoczyć pieszemu, a paru nadjeżdżającym z przeciwnej strony samochodom gwałtownie skręcić. Wadkins na tylnym siedzeniu przeklinał jednym ciągiem. Natomiast McCormack z przodu dzwonił do Sydney Aquarium, żeby przygotować ich na policyjną akcję.
Kiedy skręcili na plac przed oceanarium, flagi w Darling Harbour stały wyprostowane, a w nabrzeże waliły fale…Zdążyło się już zjawić kilka radiowozów i policjanci w mundurach blokowali wyjścia.
McCormack wydawał ostatnie rozkazy:
– Yong, ty rozdasz zdjęcia Toowoomby naszym ludziom. Wadkins, pójdziesz ze mną do pokoju straży, tam się odbiera obraz kamer z całego oceanarium. Lebie i Harry, wy zaczniecie szukać. Oceanarium zamykają za kilka minut. Tu macie radia. Wsadźcie sobie słuchawkę do ucha, mikrofony umocujcie na klapach marynarek i od razu sprawdźcie, czy macie łączność. Będziemy wami kierować z pomieszczenia straży, okej?
Kiedy Harry wysiadł z samochodu, gwałtowny podmuch wiatru o mało go nie przewrócił. Biegiem rzucili się pod dach.
– Na szczęście nie jest tu tak pełno jak zwykle – skonstatował McCormack. Po krótkim biegu ciężko oddychał. – To przez tę pogodę. Jeśli on tu jest, to go znajdziemy.
Na spotkanie wyszedł im szef strażników, który zaprowadził McCormacka i Wadkinsa do pomieszczenia straży. Harry i Lebie skontrolowali swoje radia, zostali przepuszczeni przez kasę biletową i ruszyli w tłum na korytarzu.
Harry sprawdził, czy ma pistolet w kaburze pod pachą. Oceanarium w świetle i z tyloma ludźmi wydawało się zupełnie inne. W dodatku miał wrażenie, że był tu z Birgittą całe wieki temu, gdy jeszcze obowiązywała inna rachuba czasu.
Starał się o tym nie myśleć.
– Jesteśmy na miejscu – usłyszał spokojny głos McCormacka. – Sprawdzamy teraz obraz z kamer. Yong z jeszcze paroma przeszuka toalety i kawiarnie. Widzimy was zresztą, po prostu idźcie naprzód.
Korytarze oceanarium prowadziły zwiedzających naokoło. Wycieczka kończyła się niemal w tym samym miejscu, w którym się zaczynała. Harry i Lebie szli w kierunku przeciwnym do kierunku zwiedzania, tak by wszystkie twarze były zwrócone w ich stronę. Harry'emu serce waliło w piersi, czuł, że robi mu się sucho w ustach, a dłonie wilgotnieją. Dookoła rozbrzmiewały obce języki. Miał wrażenie, że wciąga go wir ludzi różnych narodowości, kolorów skóry i ubiorów. Szli podwodnym tunelem, w którym spędzili z Birgittą noc. Teraz stały tu dzieci z nosami przyklejonymi do szkła, obserwując podwodny świat, w którym toczyło się niczym niezmącone życie.
– Niesamowite miejsce, aż ciarki mi chodzą po plecach – szepnął Lebie. Szedł z ręką wsuniętą pod marynarkę.
– Obiecaj mi tylko, że tu nie strzelisz – odparł Harry. – Nie mam ochoty na pół zatoki Port Jackson i tuzin białych rekinów w objęciach.
– Nie martw się.
Przeszli na drugą stronę oceanarium, gdzie było już prawie pusto.
– O siódmej zakończyli sprzedaż biletów – powiedział Lebie. – Teraz chodzi tylko o opróżnienie tego miejsca z ludzi, którzy są w środku.
Odezwał się McCormack.
– Niestety, wygląda na to, że ptaszek wyfrunął, chłopcy. Wracajcie do pomieszczenia straży.
– Zaczekaj tutaj – powiedział Harry do Lebiego.
Przy okienku z biletami zobaczył znajomą twarz w mundurze strażnika.
– Cześć, Ben, pamiętasz mnie? – spytał, łapiąc go za ramię. – Byłem tu razem z Birgittą.
Ben odwrócił się i popatrzył na zdenerwowanego blondyna.
– Oczywiście – powiedział. – Jesteś Harry, prawda? A więc wróciłeś? Większość wraca. Jak się miewa Birgittą?
Harry przełknął ślinę.
– Posłuchaj mnie, Ben. Jestem policjantem. Na pewno słyszałeś, że szukamy bardzo niebezpiecznego przestępcy. Nie możemy go znaleźć, ale mam wrażenie, że on ciągle tu jest. Nikt nie zna oceanarium lepiej od ciebie, Ben. Jest tu jakieś miejsce, gdzie mógł się ukryć?
Na twarzy Bena odmalował się wyraz głębokiego zamyślenia.
– No cóż – powiedział. – Wiesz, gdzie mieszka Matylda? Nasz słonowodny krokodyl?
– Tak?
– Między tym małym spryciarzem, fiddler ray, i wielkim żółwiem morskim. To znaczy żółwia przenieśliśmy, bo budujemy sadzawkę, żeby parę małych krokodyli słodkowodnych…
– Wiem, gdzie to jest. Spieszy mi się, Ben.
– No właśnie. Jak ktoś jest sprytny i niebojaźliwy z natury, to może przeskoczyć przez pleksiglas w rogu.
– Wskoczyć do krokodyla?
– On głównie leży i drzemie w sadzawce. Z rogu jest pięć, sześć kroków do drzwi, z których korzystamy przy sprzątaniu i karmieniu Matyldy. Ale trzeba się spieszyć, bo saltie potrafi być bardzo zwinny i nawet się nie zorientujesz, jak rzucą się na ciebie dwie tony. Raz, jak mieliśmy…
Читать дальше