McCormack złożył razem koniuszki palców obu dłoni. Od dłuższego czasu milczał.
– Wiedziałeś, że daleko stąd, w Nowej Zelandii, mieszka najgłupszy naród na świecie? – odezwał się teraz. – Nowozelandczycy żyją sami na wyspie, nie mając dookoła żadnych sąsiadów, którzy z jakiegoś powodu mogliby ich dręczyć. Otacza ich tylko mnóstwo wody. A mimo to ludzie z tej wyspy uczestniczyli we wszystkich większych wojnach w tym stuleciu. Żaden inny kraj, nawet Rosja Sowiecka podczas drugiej wojny światowej, nie stracił tylu młodych mężczyzn na wojnie w stosunku do liczby ludności. Nadmiar kobiet w Nowej Zelandii stał się legendą. A skąd u Nowozelandczyków ta ich wojowniczość? Z chęci niesienia pomocy, stawania za innych. Ci dobroduszni naiwniacy nie walczyli nawet na własnym polu bitwy, tylko wsiadali na statki, do samolotów, żeby umrzeć jak najdalej od domu. Pomagali aliantom w walkach przeciwko Niemcom i Włochom, Koreańczykom z Południa przeciwko Koreańczykom z Północy i Amerykanom przeciwko Japończykom i Wietnamczykom. Jednym z tych idiotów był mój ojciec. – McCormack odwrócił się od okna, siedział teraz twarzą w twarz z Harrym. – Ojciec opowiedział mi pewną historię o artylerzystach z jego statku podczas bitwy z Japończykami pod Okinawą w czterdziestym piątym. Japończycy zaczęli wypuszczać kamikadze, a ci atakowali formacją, która miała własną taktykę. Nazywali ją „spadanie na wodę jak płatek maku”. I tak właśnie robili. Najpierw nadlatywał jeden samolot, a jeśli został zestrzelony, za nim przylatywały dwa inne. Następnie cztery i tak dalej, i tak dalej w pozornie niemającej końca piramidzie nurkujących samolotów. Wszyscy na pokładzie statku mojego ojca byli śmiertelnie przerażeni. To przecież było czyste szaleństwo, ci piloci, którzy zgadzali się na śmierć, byle tylko mieć pewność, że ładunek bomb trafi w miejsce przeznaczenia. Jedynym sposobem na ich zatrzymanie była artyleria przeciwlotnicza i jak najgęściejsza ściana pocisków. Najmniejsza dziura w takiej ścianie i Japończycy już lecieli nad nimi. Obliczano, że jeśli jakiegoś samolotu nie uda się zestrzelić w ciągu dwudziestu sekund od momentu, gdy wszedł w zasięg strzałów, to już za późno, najprawdopodobniej zdoła wpaść na statek. Artylerzyści wiedzieli, że muszą trafiać za każdym razem, a naloty czasami trwały cały dzień. Ojciec opisywał regularny huk dział i wysoki, narastający świst nadciągających samolotów. Mówił mi, że słyszał je co noc do końca życia.
Ostatniego dnia walki stał na mostku i patrzył, jak jeden z samolotów, przedarłszy się przez zabezpieczającą linię ognia, skierował się wprost na ich statek. Armaty waliły, lecz samolot nieubłaganie się zbliżał. Wyglądało to tak, jakby stał na niebie i powiększał się z sekundy na sekundę. W końcu mogli wyraźnie dostrzec kokpit i zarys sylwetki siedzącego w środku pilota. Granaty z samolotu zaczęły uderzać o po kład statku. W tej samej chwili celne pociski artylerii przeciwlotniczej rozerwały skrzydła i kadłub samolotu. Odpadł ogon, a potem jak na zwolnionym filmie samolot rozsypał się na cząstki. A na koniec mały kawałeczek z turbiną uderzył w pokład, ciągnąc za sobą warkocz ognia i czarnego dymu. Inni artylerzyści już ustawiali się na nowe cele, gdy jeden z facetów na wieżyczce tuż pod mostkiem, młody kapral, którego ojciec znał, gdyż obaj pochodzili z Wellington, z uśmiechem opuścił stanowisko, pomachał ojcu i powiedział: „Gorąco dzisiaj”. Potem wyskoczył za burtę i zniknął. Być może sprawiło to światło, lecz McCormack nagle wydał się Harry'emu stary.
– Gorąco dzisiaj – powtórzył McCormack.
– Ludzka natura to wielki ciemny las, sir.
McCormack kiwnął głową.
– Słyszałem to już wcześniej, Holy, i być może to prawda. Zrozumiałem, że zdążyliście się dobrze poznać z Kensingtonem. Słyszałem również, że w opinii niektórych należałoby zbadać rolę Andrew Kensingtona w tej sprawie. A co ty o tym myślisz, Holy?
Harry spojrzał na swoje ciemne spodnie. Wygniotły się od długiego leżenia w walizce i miały krzywo zaprasowany kant.
– Nie wiem, co o tym myślę, sir.
McCormack wstał i zaczął swoją zwykłą rundę pod oknem, którą Harry już znał.
– Przez całe swoje życie byłem policjantem, Holy. Ale wciąż patrzę na kolegów wokół mnie i zastanawiam się, co sprawia, że ludzie decydują się walczyć na cudzej wojnie. Co ich napędza? Kto godzi się na stykanie się z takim cierpieniem, byle tylko inni osiągnęli coś, co uważają za sprawiedliwość? Głupcy, Holy. Czyli my. Jesteśmy pobłogosławieni tak wielką głupotą, że wydaje nam się, że możemy coś osiągnąć. Rozszarpują nas na strzępy, niszczą, aż wreszcie pewnego dnia wskakujemy do morza, ale aż do tej chwili w naszej bezgranicznej głupocie wierzymy, że ktoś nas potrzebuje. A jeśli pewnego dnia odkryjesz, że to iluzja, i tak będzie za późno, bo już zostałeś policjantem, już stoisz w okopie i nie masz żadnej możliwości odwrotu. Możemy się jedynie zastanawiać, co też, u diabła, się stało akurat w chwili, kiedy dokonaliśmy złego wyboru. Jesteśmy skazani na to, aby przez resztę życia uszczęśliwiać innych na siłę, skazani na niepowodzenie. Ale prawda jest na szczęście bardzo względną rzeczą, i zmienną. Naginamy ją tak, aby znalazło się na nią miejsce w naszym życiu, a przynajmniej na jakąś jej część. Czasami żeby zyskać trochę spokoju ducha, wystarczy złapać jednego bandytę. Ale wszyscy wiedzą, że niezdrowo jest zbyt długo zajmować się niszczeniem szkodników. Można posmakować własnej trucizny.
Jaki jest więc sens, Holy? Tamten człowiek przez całe swoje życie obsługiwał działo, a teraz nie żyje. Co więcej jest do powiedzenia? Prawda jest względna. Ludziom, którzy sami tego nie przeżyli, niełatwo zrozumieć, co mogą zrobić z człowiekiem ekstremalne przeżycia. Mamy psychiatrów sądowych, którzy usiłują ustawić w jednej linii chorych i kryminalistów, i naginają prawdę tak, aby pomieściła się w ich teoretycznym modelowym świecie. Mamy system sądowy, co do którego możemy mieć w najlepszym razie nadzieję, że usunie jednego czy drugiego destrukcyjnego człowieka z ulicy, i dziennikarzy, którzy pragną być postrzegani jako idealiści, ponieważ pełzną w górę, ujawniając łamanie przez innych zasad gry, w przekonaniu, że w ten sposób chronią coś w rodzaju sprawiedliwości. Ale prawda? – powiedział z naciskiem McCormack. – Prawda jest taka, że nikt nie utrzyma się z prawdy i dlatego nikogo ona nie interesuje. Prawda, którą tworzymy, jest po prostu sumą tego, co służy ludziom, w zależności od tego, jaką posiadają władzę.
Wbił oczy w Harry'ego.
– Kto więc jest zainteresowany prawdą o Andrew Kensingtonie? Komu posłuży to, że wyrzeźbimy brzydką, powykręcaną prawdę z ostrymi, niebezpiecznymi zadrami, która nigdzie się nie pomieści? Na pewno nie szefowi policji. Na pewno nie politykom z zarządu miasta. Nie tym, którzy walczą o prawa Aborygenów. Nie związkowi zawodowemu policjantów. Nie naszym ambasadom. Nikomu. A co ty na to?
Harry miał ochotę odpowiedzieć: krewnym Inger Holter, ale ugryzł się w język. McCormack zatrzymał się przy portrecie młodej królowej Elżbiety II.
– Wolałbym, żeby to, co mi opowiedziałeś, pozostało między nami, Holy. Rozumiesz chyba, że tak będzie najlepiej?
Harry zdjął z nogawki długi rudy włos.
– Rozmawiałem już z biurem burmistrza – ciągnął McCormack. – Żeby nikomu nie wydało się to dziwne, sprawa Inger Holter jeszcze przez pewien czas będzie miała priorytet. Jeśli nie znajdziemy nic więcej, ludzie po pewnym czasie przyjmą do wiadomości, że młodą Norweżkę zabił klaun. Kto zabił klauna, może być trudne do stwierdzenia, wiele jednak wskazuje na crime passionel, zabójstwo z zazdrości. Może w grę wchodził tajemniczy zdradzony kochanek, kto wie? W takich wypadkach ludzie godzą się, by winnemu zbrodnia uszła na sucho. Wprawdzie nic nigdy nie zostanie potwierdzone, lecz poszlaki są wyraźne, a po kilku latach cała sprawa pójdzie w zapomnienie. Postać seryjnego mordercy to była jedynie teoria, nad którą policja przez jakiś czas pracowała, lecz w końcu ją odrzuciła.
Читать дальше