– Giełza został sam? – upewniłem się.
– Nic mu nie groziło. – Na zasadzie stołu i nożyc odezwał się Lesik. – A tam umierali nasi żołnierze. Może i popełniłem błąd; ludzką rzeczą jest błądzić. Ale wtedy uważałem, że na pierwszej linii będę bardziej potrzebny.
– I co? – uśmiechnąłem się krzywo. – Strzelał ksiądz?
– Nie jest rolą kapłana strzelać. Tyle powinien pan wiedzieć.
– Faktycznie – zgodziłem się. – Choćby z własnych doświadczeń.
– Do rzeczy – uciął Filipiak. – Giełza został tu sam, a potem zginął od wybuchu granatu ręcznego. Naszego. Zaczepnego.
– Skąd pan wie, że akurat…?
– Mają wewnątrz kilkaset odcinków drutu. W nowoczesnych granatach prefabrykowane odłamki to prawie reguła, ale Afrykańczycy rzadko walczą nowoczesnymi.
– Niech pan to w końcu powie – usłyszałem bezbarwny głos Gabrieli.
– Co?
– Że to ja go zamordowałam. Do tego to wszystko zmierza, prawda?
– Zmierza do ustalenia prawdy – uprzedziła Filipiaka redaktor Wielogórska. Właśnie tak: redaktor W., nie żadna Agnieszka. Odezwał się w niej instynkt łowcy.
– Prawdy? Nie zabiłam go. Niby po co?
– Zacznijmy od sposobu. Sierżant twierdzi, że zostawił wam dwanaście granatów. Jednego typu. A teraz jest dziesięć.
Więc to dlatego Ciołkosz zgubił się nam po drodze. Sprawdzał.
– Mieliśmy bitwę, jeśli pani nie zauważyła – przypomniałem.
– Tak się składa, że też byłam na pierwszej linii – uśmiechnęła się nieznacznie. – Wie pan: zdjęcia. Pewnie nie wyjdą, ale co nieco obejrzałam. I nie wydaje mi się, by partyzanci gdziekolwiek podeszli tak blisko, by w nich rzucać granatami.
Miała cholerną rację. A ja, wbrew temu, co mi się wydawało, miałem jeszcze duże nadwyżki potu.
– To jakaś bzdura. Pani Asmare przez cały czas…
– Pani Asmare? Myślałam, że jesteście po imieniu. – Nie potrafiłem tego skomentować. – Więc byliście razem? Bez chwili przerwy?
Miałem ochotę potwierdzić i uciąć przesłuchanie, ale zdołałem się powstrzymać. Kłamstwo jest dobre, jeśli jest skuteczne. Te z krótkimi nogami lepiej zastąpić prawdą.
– Kwestia definicji – wzruszyłem ramionami. – Była tuż obok. Pilnowała Juszczyka, a ja Wenclorza i pozostałych.
– Kto wpadł na pomysł, by go kłaść osobno? – zapytał Lesik.
– A kto tam jest od myślenia? – Tym razem mogłem śmiało łgać: przedyskutowaliśmy to w cztery oczy. – Ja.
– Trochę dziwny pomysł: kłaść najciężej rannego z dala od lekarza.
– Gdyby lekarz OIOM-u miał do pacjenta tyle, co ja do Juszczyka, musiałby sikać do kaczki. Bo nie wyszedłby z sali.
– Nie odchodziła pani od rannego? – przejął pałeczkę Filipiak.
– Po bombardowaniu weszłam na górę. Żeby strzelać.
– Dokładnie znad honkera? – Podniósł się, wyjrzał z okopu. – Może pani pokazać to miejsce?
– Tam leży worek – wyprzedziłem dziewczynę. – Zza niego strzelała. Długo. Do niej też strzelali, jeśli już o tym mowa.
– Z okopu niewiele pan widział – zauważyła Agnieszka.
– Nosiłem jej dwa razy magazynki. I nie jestem głuchy.
– To była długa bitwa. A od was do węzła łączności jest raptem parę sekund biegiem.
– Zostawmy to – zaproponował Filipiak. – Jak pan wyjaśni kwestię granatów?
– Dajcie spokój – chwyciłem się ostatniej szansy. – Nikt tego nie liczył; sierżant sypnął na oko ze skrzynki…
– Było dwanaście. Pamiętam. – Ciołkosz bardzo pospieszył się z tą deklaracją.
– A teraz jest dziesięć? – Filipiak był zbyt subtelny, by wprost oznajmiać, że ktoś tu robi z niego idiotę, więc uznał za wskazane powtarzać tę liczbę tak długo, aż ustąpimy przed wymową faktów.
– Równa dycha. Trzy razy liczyłem.
Miałem na końcu języka uwagę, że trzy razy to być może za mało, jeśli ktoś liczy dziesięć dużych, ułożonych w rządku przedmiotów, ale nie zdążyłem jej wygłosić. Gabriela sięgnęła do parcianej torby wiszącej przy biodrze, wyjęła dwa zielone cylindry i powoli, jeden po drugim, rzuciła Filipiakowi na kolana. Oba granaty były zabezpieczone, ale i tak miał minę niewiele szczęśliwszą niż faceci, którym spada pod nogi coś takiego, tyle że bez zawleczki.
Przez chwilę nad okopem wisiało ciężkie jak akumulator milczenie. Tylko Olszan uśmiechał się z ulgą. Cała reszta robiła wrażenie skrzywdzonych. W różnym stopniu, ale cała.
– Właściwie… – Ciołkosz otrząsnął się pierwszy. – Doktor ma rację. Faktycznie nie bardzo liczyliśmy. Mogłem się rąbnąć o jedną sztukę… w tę czy tę.
Nawet dobrze to rozegrał, tylko z momentem nie bardzo trafił. Czekałem, by ktoś mu to uświadomił.
– No to się wyjaśniło – wzruszył ramionami Olszan. – Tak jak mówiłem: Giełza sam to zrobił.
Nikt nie patrzył na Gabrielę. Gabriela patrzyła na jeden ze swych butów. Z rozciętego uda znów sączyła się krew.
– Zginął od naszego granatu – mruknął Filipiak. – Leży na górze, w krzakach. A tu nie było granatów. Specjalnie zwracałem uwagę, żeby przy radiu nie było niczego, czym mógłby… Umie ktoś wyjaśnić, jak to zrobił, jeśli zrobił sam?
Nikt się nie zgłaszał. Agnieszka przez chwilę dość intensywnie wpatrywała się w Olszana, ale trudno to uznać za zgłoszenie.
– A motyw? – zapytałem. – Po co ktoś miałby zabijać Giełzę?
– To akurat proste – wskazał radiostację Lesik.
– Pozostaje pan Olszan – przypomniałem. – A zresztą to bez sensu. Nie prościej rozwalić nadajnik?
– Może i ktoś próbował – mruknął ponuro Filipiak. – Tu wszędzie pełno żelastwa, w przedpiersiu też. Możliwe, że granat miał trafić w okop, radio i obu operatorów, ale Olszan poszedł strzelać, a granat trafił w Giełzę. Bo tyle wiemy na pewno: że wybuchł mu tuż przed piersią. Mógł wpaść do okopu, Giełza go wyrzucał i właśnie wtedy…
– I co: morderca dał sobie spokój z niszczeniem radia, za to zawlókł zwłoki na górę? – Olszanowi hipoteza nie trafiła do przekonania. – Po co?
– Może nie miał drugiego granatu.
– Na radio wystarczy kamień.
– Pewnie. Tylko że to byłby już jawny sabotaż. A Giełza rozerwany na przedpiersiu okopu z daleka pachniałby morderstwem. Samobójstwa popełnia się na uboczu. Gdybym to ja go zabił, a chciał upozorować samobójstwo, też zawlókłbym ciało na górę, podrzucił łyżkę i zawleczkę, a nie ruszał radia.
To miało sens. Nie podobało mi się, ale głupie nie było.
– Jest jeszcze coś – powiedziała Agnieszka. – Na ukaefie to radio nadal działa. Nam nie jest to do niczego potrzebne, ale gdyby przyjąć, że ktoś tu gra dla drugiej strony, to pewnie dałby wiele, by pogadać z pracodawcą. Mógł mieć do przekazania ważny meldunek. Na tyle ważny, by ryzykować morderstwo. Bo ryzykował jak diabli.
To też nie było głupie. Jakoś nie miałem szczęścia do idiotów, straszyli mnie sami rozsądni, poważni ludzie.
– Ledwie dyszymy – nazwałem rzeczy po imieniu. – Ten kamikadze prawie przerobił nas na befsztyki. Sabah wali ze wszystkiego, co ma, do wszystkiego, co się rusza. Nigdy nie byłem szpiegiem, ale gdybym był, to dawno dałbym sobie spokój. Przecież jeśli Sabahowi uda się w końcu szturm, dojdzie do takiej jatki, że połowa jego poległych zginie od własnych kul. Cóż dopiero mówić o kimś od nas.
– To ryzykowny zawód – stwierdziła Agnieszka.
– Ale nikt się nie da dobrowolnie obrzucać napalmem.
– Święta prawda – poparł mnie Olszan.
Читать дальше