– Wszystkiego po trzy – podsumowałem. – A czyja jest ta cholerna trójka? Bo przecież nie rosyjska.
– Ruscy już zapomnieli, że takie mieli. Dobre pytanie. Nie wiem.
Rocznik 48, jak na klasyczny bombowiec przystało, przesuwał się po niebie majestatycznie i niespiesznie. Pewnie dlatego nikt nie nurkował w okopie.
– I to jest całe wojsko – splunął Olszan. – On nie wie.
– To znaczy, że mają je i Etiopczycy, i Somalijczycy? – Nie zamierzałem bronić honoru armii, tylko nazwać rzeczy po imieniu.
– W tym sęk, że ani ci, ani ci. Egipt miał w miarę niedawno parę rozpoznawczych… ale to daleko. No i chyba Jemen.
– Co by tu robił jemeński bombowiec? – wyraził wątpliwość Olszan. Po czym sam sobie odpowiedział: – Rzucał bomby?
Zauważyłem, że głos mu wyraźnie stwardniał.
– Rozproszyć się i ukryć – zaskrzeczało radio głosem Filipiaka.
Pchnąłem Gabrielę, wskazując beerdeema. Zrobiła krok i się zatrzymała. Wyglądała jak jedno wielkie niezdecydowanie.
– No już, biegnij.
– Zostanę… – zawahała się – z wami.
Pchnąłem ją ponownie, ale tak, że trzy kroki musiała przebiec. Znów się obejrzała, lecz rozsądek wziął górę. Znikła pod pancerzem. Olszan też się wyniósł. Morawski został.
Dopiero teraz zauważyłem, że ił leci nie tyle wolno, co kursem, który bynajmniej nie przebiegał nad nami. To znaczy: pierwotnie. Bo w pewnym momencie zaczął zawracać.
Mimo wszystko wlókł się po niebie. Nie tak pilotuje się maszynę, która podchodzi do ataku.
– Słuchaj… może to jednak zrzut? Nisko zszedł, wolno leci…
Morawski nie odpowiedział. To on miał wydać rozkaz otwarcia ognia. Musiał się zastanowić. Bombowiec jest nawet lepszy od samolotu transportowego, jeśli trzeba zrzucić względnie niewielki ładunek w precyzyjnie wyznaczony punkt i nie dać się przy tym zestrzelić.
– Szyszkowski – w głosie majora trudno było rozróżnić emocje – on ma etiopskie oznakowanie. Uważaj, chłopie. Spokojnie.
Nie zazdrościłem im. Gdyby zestrzelili iła, a potem okazałoby się, że to była sojusznicza maszyna z jakichś świeżych dostaw… Nie mówiąc o tym, że przy okazji mogli zabić nas wszystkich. Zaręba miałby pewnie wielkie problemy z wyżebraniem następnego bombowca.
– Podchodzi do zrzutu.
Bał się. Czułem ten strach wyraźniej niż własny.
Samolot otworzył komorę bombową. Leciał nisko i powoli, jak w starym dowcipie o matce pilota, choć oba te pojęcia były względne, bo oznaczały pułap tysiąca metrów i szybkość myśliwca z ostatniej wojny światowej. Był poza zasięgiem karabinów – tylko i aż tyle. Półcalowe wukaemy mogły go dosięgnąć, ale w rękach kiepsko wyszkolonych partyzantów i w ilości jednego czy dwóch na większy oddział nie stanowiły śmiertelnego zagrożenia. Szczególnie jeśli leciało się dwusilnikową maszyną, zaprojektowaną właśnie w epoce działek i kaemów.
Szansa wywinięcia się naszej zenitówce była znacznie mniejsza. Nie mówiąc o gromie. Pilot iła musiał to wiedzieć, a my wiedzieliśmy, że on wie, i to prawdopodobnie przeważyło szalę.
Nie otworzyliśmy ognia do sunącego nad wąwozem samolotu.
Rakieta, która go trafiła, nadleciała z głębi sawanny.
Była nieduża, widoczna tylko dzięki warkoczowi dymu. Typowy pocisk ręcznej wyrzutni, standard w każdej szanującej się armii, ale bardzo rzadko spotykany na frontach etiopskiej wojny domowej. Pilot musiał być zdziwiony, kiedy wystrzelona przez obdartego koczownika rakieta rozwaliła mu prawy silnik. Chyba nie zauważył jej wcześniej: aż do momentu wybuchu bombowiec leciał jak po sznurku, szykując się do zrzutu.
Zabrakło sekund. Lekka głowica nie przerobiła wprawdzie samolotu na tak popularną w filmach kulę ognia, ale silnik, zamiast ciągu, od razu zaczął produkować dym i ogień. Nim pilot skontrował sterami, asymetria napędu zepchnęła maszynę z kursu i wypuszczając spod brzucha pierwszy zasobnik iliuszyn był już spory kawałek poza płaszczyzną wytyczoną przez wąwóz. Jeden po drugim, dziesięć długich cygar wypadło z komory, tworząc łagodny, wznoszący się w miarę oddalania sierp.
– Cholera – zaklął Morawski. – A jednak nasz… Może dociągnie.
Pierwszy rozkwitający na północ od wąwozu spadochron ostatecznie przesądził kwestię przynależności iła. Przywiózł zaopatrzenie, które opadało teraz szybko, choć bez porównania wolniej od bomb, gdzieś na ziemię niczyją.
– Kurwa – zakląłem. – Parę sekund później i byśmy to mieli.
– Dowódca do wszystkich – przemówiło radio. – Brać namiary na miejsca upadku. Spróbujemy ściągnąć chociaż te najbliższe.
Bombowiec, dymiąc, ale wolno nabierając wysokości, odlatywał na północ. Jakiś kaem obsypał go gradem pocisków smugowych i dopiero widok leniwego sznura paciorków, o całe hektary mijającego się z powolną na pozór maszyną, pozwalał człowiekowi zdać sobie sprawę, jak trudnym celem może być odrzutowiec.
Lepiej poszło innemu kaemiście, który wziął na muszkę jeden z bliższych nam zasobników. Ładunkiem zakołysało; jeśli w środku było radio, woda czy paliwo, właśnie straciliśmy dziesięć procent zrzutu. Jeśli amunicja, to jeszcze nie.
– Na górę – rzucił Morawski.
Zdążyliśmy. Żaden z zasobników nie dotarł jeszcze do ziemi. Morawski podrywał lornetkę, gdy pierwszy zawieszony na linkach spadochronu walec rozsypał się na rój mniejszych przedmiotów, odskakujących na boki i na podobieństwo desantowanych grupowo komandosów rozwijających w pośpiechu malutkie czasze spadochroników.
Zanim z wrażenia opadła mi szczęka, nastąpiło rozcalenie kolejnej bomby. Potem drugiej, piątej… Pomijając jedną, opadającą gdzieś w połowie rozciągniętego na pół kilometra łańcucha, cała pozostała dziewiątka wysypała swą zawartość w ciągu najwyżej czterech sekund.
– O, kurwa… – Morawski omal nie rozbił lornetki, opuszczając ją wraz z bezwładnymi rękami. Prawie półtora tysiąca małych spadochroników mknęło ku ziemi, nie tyle opóźniając tempo opadania podwieszonych pod nimi ładunków, co stabilizując je i zmuszając do przyjęcia zbliżonej do pionu pozycji. Oczywiście nigdy w życiu nie policzyłbym tego rozsianego po niebie mrowia – po prostu zgadłem, na co patrzę.
Dziesięć bomb kasetowych, po półtorej setki podpocisków w każdej.
Wiedziałem, do czego zdolny jest ten stalowy deszcz. Totalna zagłada wszystkiego, co żywe i nieopancerzone w miejscu upadku, a zarazem niemal całkowite bezpieczeństwo już kilkanaście kroków dalej – urok maleńkich prefabrykowanych odłamków polega na tym, że jest ich mnóstwo i że już na dystansie kilku metrów tracą mordercze właściwości. Nie chowałem więc głowy. Klęczałem, z mieszaniną fascynacji i zgrozy wpatrując się w przeraźliwą orgię błysków i kurzu, kurzu i błysków, fruwających krzaków i płonącej trawy.
Szeroki na pięćdziesiąt i długi na pięćset metrów pas sawanny eksplodował w setkach miejsc, wypełniając się drobnymi gwiazdkami ognia jak niebo nad świętującą sylwestra metropolią. Eksplozje tysiąca kilkuset bombek, z których każda ważyła trochę ponad kilogram, poderwały do góry kilkuhektarową chmurę kurzu; przynajmniej milion okruchów metalu cięło powietrze i dziurawiło piach.
Byliśmy daleko i mogliśmy patrzeć.
Kiedy zrobiło się cicho, Morawski założył osłonę na szkła lornetki i odszedł bez słowa. Wstrząśnięty, ale chyba trochę bardziej zamyślony.
*
Worek leniwie przesunął się nad wygładzoną belką. Operator wyciągarki przegapił właściwy moment i zaczepiony na końcu liny ładunek sturlał się aż na dno wąwozu, tłukąc w regularnych odstępach wysuniętą z jakiejś dziury ludzką ręką. Kierujący ewakuacją zwłok Hanusik pokręcił głową, ale nie powiedział słowa.
Читать дальше