Wszyscy mieliśmy dość. Pragnienie przestało dokuczać – teraz już otwarcie dręczyło. Przy trzydziestu stopniach w cieniu, nie mając tego cienia, prawie nie zdejmując ciężkich kamizelek i hełmów, ryjąc nowe i nowe rowy strzeleckie, zabijając i próbując nie dać się zabić, już dawno wypociliśmy z organizmów nie tylko dzisiejszą rację wody, ale chyba wszystko, co wypiliśmy wczoraj.
Żołnierzy wciąż było stać na walkę. Na organizowanie przyzwoitych pogrzebów – już nie. Dwaj ruszający się jak muchy w smole chłopcy przeciągnęli zwłoki na plandekę, zwalili obok trójki innych, Hanusik machnął ręką i BWP ruszył, ciągnąc za sobą makabryczny ładunek. Nikt nie miał siły wnosić trupów do środka czy na dach. Lesikowi pewnie by się to nie spodobało, ale nie było go tutaj.
– Chcą pić.
Odwróciłem się i przez chwilę przyglądałem się Gabrieli. Miała na sobie tylko szorty i podkoszulek bez rękawów, ale mimo lepszego chłodzenia nie przewyższała energią podwładnych Hanusika.
– A ty? – Nie wiem, po kiego diabła o to pytałem.
– Sprzedam się za szklankę wody – zdobyła się na słaby uśmiech.
Cholera. Żartowała, jasne, ale przez chwilę, całkiem długą, nie pamiętałem, że i ja oddałbym niejedno za łyk czegoś mokrego.
– Nie stać mnie – powiedziałem z marną podróbką udawanego żalu. Pod cienką maską błazenady coś naprawdę we mnie załkało.
– Szkoooda – westchnęła. Miała więcej klasy niż ja i nadal brzmiało to żartobliwie. Ta rozmowa zapewne nie zaprowadziłaby nas donikąd, ale chyba troszeczkę ucieszył mnie widok Morawskiego.
– Porucznik chce nas widzieć – mruknął. – Chodź, to chyba ważne.
*
Zasieki prezentowały się dużo lepiej od tych, które zdążyliśmy – a raczej nie zdążyliśmy – zbudować na drugim końcu obozu. Dużo drutu, co najmniej kilkanaście min kierunkowych, czekających na frajerów, którzy spróbują pchać się wzdłuż wąwozu. Ustawiono je chyba zgodnie z konwencją – na prąd i zdalne odpalanie – ale z przodu było też sporo odciągów i chyba przerobione na pułapki granaty.
– Trafili któregoś kaemistę? – Mój refleks wypłynął wraz z resztkami potu: wpadłem na to dopiero na końcu wytyczonej wbitymi w ziemię zapałkami, bezpiecznej ścieżki. – Cholera, nie wziąłem…
– W porządku. Filipiak nic nie mówił o rannym.
Trzysta metrów dalej znaleźliśmy go klęczącego nad ludzkim ciałem. Trochę dalej tulił się do kamienia któryś z naszych żołnierzy z karabinem wycelowanym w najbliższy zakręt wąwozu.
– Nie żyje? – zapytałem. Filipiak trzymał beryla w jednej, a jakiś papier w drugiej dłoni. Nie wyglądało to na udzielanie pierwszej pomocy. Zwłaszcza że leżący nie miał na sobie plamiaka Wojska Polskiego. Ubrany był w oliwkowy kombinezon przeciwprzeciążeniowy pilota myśliwskiego, brunatny w tej chwili od krwi.
– Jeszcze przed chwilą żył.
Posłałem porucznikowi pełne niedowierzania spojrzenie, a potem szybko klęknąłem po drugiej stronie leżącego. Miał jakieś czterdzieści lat i rzadkie, jasne włosy. Nie musiałem nawet szukać pulsu: przez otwór w brzuchu, mimo samorzutnie utworzonego czopu z materiału, ścianki jelita i kału, nadal sączyła się krew.
– Ma pan tu umierającego człowieka i ani słowem…?
– Już po nim – przerwał mi spokojnie. – Wiele by pan nie zdziałał.
Mężczyzna był siny, oddychał płytko i szybko, oprócz rany w brzuchu miał jeszcze dwie inne, w łydce i udzie – trudno było odmówić Filipiakowi racji. Zanim jeszcze skończyłem ciąć kombinezon, wiedziałem, że nie mam tu wiele do roboty. Zewnętrzne krwawienie praktycznie ustało, a z wewnętrznym i tak nie mógłbym nic zrobić.
– To ten z miga? – na pół stwierdził, na pół zapytał Morawski. – Ależ twardy sukinsyn… Tyle czasu z takimi ranami.
– Wezwałem pana – powiedział cicho Filipiak – bo facet ma przy sobie zestaw sanitarny z lekami. Jeśli jest szansa, że oprzytomnieje, to mu je podamy. A jak nie, to nie.
– Po co panu przytomny somalijski pilot? Chce mu pan podziękować, że spudłował?
– Taki z niego Somalijczyk, jak ze mnie Eskimos. A tak do końca to nie spudłował.
– Jak to? – Morawski odruchowo sięgnął po podaną mu kartkę, ale patrzył nie na nią, a na podającego. – Przecież to ten od napalmu.
– W nas chybił. Ale skrzydłowy kaem… Wołynow i Zanetti.
– Co pan opowiada?! Wołynowa widziałem nie dalej jak…
– Gdzie? – przerwał mu Filipiak.
– Nieśli z Olszanem i Lesikiem jakieś skrzynki. Chyba naboje.
– O co właściwie chodzi? – zapytałem, sięgając po zamocowany pod pachą rannego pakiet ratunkowy. Dostrzegłem tam małą manierkę.
– Znaleźliśmy nadpalone zwłoki Zanettiego. Stanowisko kaemu to trzy okopy. Najbliższy jest przy samym wąwozie, tak by można go stamtąd skutecznie ryglować. Teraz nie jest obsadzony. Jeśli wierzyć Wołynowowi, to on został przy karabinie, a Zanetti gdzieś poszedł. Ładnych parę minut przed nalotem. Nie wrócił, ale Wołynow nie szukał go. Mówi, że nie mógł zostawić karabinu, no i myślał, że tamten jest z nami.
Morawski chciał coś powiedzieć, ale nie znalazł odpowiednich słów.
– To nie wszystko? – zerknąłem na Filipiaka, po czym odrzuciłem manierkę. Była pusta.
– Mocno się palił, ale nie od tego umarł. Zabiła go kula z pistoletu. Tu – dotknął skroni. – Pistolet leżał obok. Beretta Zanettiego.
Zestaw ratunkowy zawierał opatrunek. Rozciąłem opakowanie i zamknąłem ranę – dla spokoju sumienia.
– Zaraz – Morawski otrząsnął się z pierwszego wrażenia. – Dobrze rozumiem? Sugeruje pan, że to Wołynow go…?
– Nie wiem. To niedaleko, ale była bitwa, hałas jak cholera. Zanetti mógł się palić i strzelić sobie w łeb, a Wołynow miał prawo tego nie słyszeć piętnaście metrów dalej. W okopie jest tyle łusek, że łopatą by można… Ale całe godziny minęły, nim się dowiedziałem, że Wołynow jest tam sam. I to nie od niego, a od swoich żołnierzy. Nikt nie wie, co robił Wołynow przez ten czas. Był w okopie – uprzedził pytanie majora. – Strzelał, raz i drugi odpowiadał na zawołania. Ale gdyby chciał się jakoś skomunikować z Sabahem, bez świadków…
– Naciągane – pokręcił głową Morawski. – Tu już nie ma roboty dla szpiega. Co miałby im zdradzać?
– Niby tak – zgodził się Filipiak. – Ale przy Zanettim znalazłem jeszcze jeden pistolet. Leżał na ziemi obok zwłok. Nie wiem, może zdobyczny. Tyle że dziwny. Kaliber pięć z kawałkiem, amerykańska dwudziestkadwójka. Koniec lufy ma nagwintowany.
Zapadła krótka cisza. Przyglądał się nam, próbując ocenić, czy jego słowa wywarły odpowiednie wrażenie.
– Tłumik? – Morawski pierwszy dorósł do jego oczekiwań. – Chce pan powiedzieć…? Mogę zobaczyć tę broń?
– Schowałem – porucznik popatrzył mu trochę wyzywająco w oczy. – Teraz to gówno pomoże, ale jeśli przeżyjemy, może da się zdjąć odciski palców. Nie palił się. Beretta jest przypalona, Zanetti też, a temu maluchowi się udało. No i leżał na wierzchu. Ni w pięć, ni w dziewięć, nie wiadomo dlaczego. Tłumika nie znaleźliśmy – przyznał – ale po tej historii z Pawlikiewiczem tylko idiota trzymałby go przy sobie.
– Jakiej znowu historii? – zirytował się major.
– Podcięli mu gardło, ale dostał też kulę w tył głowy – mruknąłem.
– I teraz mi to mówisz?! Wielkie dzięki za zaufanie!
– Teoretycznie pistolet też powinien wyrzucić – myślał na głos Filipiak. – Tyle że nawet bez tłumika to cicha, dyskretna broń. No i nie przypisana do konkretnej osoby. Nie wiem, w co gra albo grał ten facet, ale chyba nie liczy na to, że wszyscy tu wyginiemy. Czyli musi brać pod uwagę śledztwo, i to cholernie szczegółowe.
Читать дальше