– Skąd panu przyszło do głowy, że Jola…?
– Addis Abeba to mała mieścina. Przyjechała do Afryki na safari. Cel: zaobrączkować faceta w mundurze. Macie stałą, pewną robotę, mieszkanie, wcześniejszą emeryturę. W dzisiejszych czasach łakome z was kąski. A gdyby się jeszcze trafił lekarz… Zresztą to tradycja, prawda? Lekarz i pielęgniarka. Mnóstwo dziewczyn nakłada czepek tylko po to, by jakiś sławny chirurg zdjął im majtki, a założył obrączkę. No i dobrze. Lepiej szukać miłości w pracy, zamiast po knajpach.
– Nie jestem sławnym chirurgiem.
– A ona nie jest królową pielęgniarek. Ma akurat tyle rozumu, by to sobie uświadomić. A tak w ogóle, to ostatnia, z którą bym się żenił.
– I pcha mi ją pan do łóżka? Naraziłem się czymś?
Posłał mi swój łobuzerski, chłopięcy uśmiech.
– Dokładnie na odwrót. Równy z pana gość, więc udzielam życzliwej rady. Nie chcę, żeby komplikował pan sobie życie. Jolę łatwo zaciągnąć do samuraja i równie łatwo potem spławić. Porzuca talerzami, rozpowie, komu się da, że ma pan małego, i raz-dwa wyląduje w łóżku z innym. Lepiej ustawionym. Nie ma się kaca po rozstaniu z kimś takim.
– Psycholog z pana – mruknąłem.
– Sporo czytam i ładnie wyglądam. – Znów ten zabójczy, zniewalający uśmiech. – Baby na mnie lecą, mam trochę doświadczenia. Aż dziwne…
Czekałem, patrząc, jak odpływa myślami gdzieś daleko.
– Dziwne? – upomniałem się wreszcie.
– Co? A… tak. Myślałem właśnie, jakie to życie durne. Tyle lat nic, a teraz, na końcu świata, akurat jak się wszystko tak popierdoliło… Myśli pan, że to dlatego? Ze strachu?
– Agnieszka? – zapytałem cicho. Ktoś chrapał w okopie; wielka, znużona upałem mucha wlokła się po podpierającym siatkę palu.
– Podobno frontowe przyjaźnie są naj… no, są naj. Pod każdym względem. Może z miłością jest tak samo?
– Miłością? – powtórzyłem z niedowierzaniem.
– Tak sobie teoretyzuję. – Nie silił się, by mnie o tym przekonać. – Co na to medycyna? Może być tak, że nie będę mógł nawet patrzeć na Wielogórską, jak się zrobi normalnie?
– Aż tak to nie. To atrakcyjna… – zawahałem się – dziewczyna.
– Kobieta – powiedział z nieco smętnym uśmiechem. – Nie bójmy się tego słowa. Jest starsza ode mnie i ma Michałka.
– Dziecko? – Zbił mnie z tropu. – A…?
– Męża nie. Kto by się żenił z taką kosą. Trzeba być kompletnie pozbawionym kompleksu niższości. W dodatku wcale nie jest ładna.
– Nie? – Doktor Szczebielewicz zbity z tropu po raz drugi.
– I to mnie zastanawia. Trochę lepiej niż brzydula, zarozumiała, obracająca się w wyższych sferach, z dzieckiem, z Warszawy…
– I to pana zastanawia? – upewniłem się. – No to faktycznie problem. Bo to wszystko może martwić tylko w jednym przypadku.
– No właśnie.
Jakiś czas siedzieliśmy pogrążeni w myślach. Każdy w swoich, ale były chyba podobne.
– Tak naprawdę kazała mi zmienić opatrunek – uśmiechnął się w końcu. – To drugie ewentualnie przy okazji. Tak powiedziała.
– Miłe – odpowiedziałem uśmiechem. Wyobraziłem sobie Gabrielę, udzielającą mi podobnego instruktażu. – Zobaczę, co się da zrobić.
Przeszukałem nawet zestaw potrzebny przy opiece nad Juszczykiem, co kosztowało mnie konieczność zignorowania sennego pytania dziewczyny. Moja odpowiedź pewnie błyskawicznie wybiłaby ją z odrętwienia.
Rezultaty były mizerne.
– Wstyd powiedzieć – machnąłem lśniącym opakowaniem. – Ostatnia.
– Niektórzy by się chwalili – wyszczerzył zęby.
– Cud, że w ogóle się tu zabłąkały. To zestaw ratunkowy, do nagłych wypadków i wylotu śmigłowcem.
– Będziemy jej używać z należytym szacunkiem – obiecał.
– Brazylijczycy mają tego na pęczki. Niezłe zabezpieczenie broni przed zapiaszczeniem… bez głupich śmiechów, mówię serio.
– Wiem, wiem… przepraszam. A my co: mamy lepsze karabiny?
– Więcej Lesików w szeregach. No, to obejrzyjmy to ramię…
Kończyłem zmianę opatrunku, kiedy pojawił się Morawski. Miał na sobie zakrwawioną kamizelkę założoną na nagi tors, góra kombinezonu wisiała z tyłu jak ogon bobra, o boki obijało się oporządzenie.
– Wyglądasz w końcu jak człowiek – przywitał go Olszan. – Niedbale i łajzowato. Jeszcze trochę, a zgodzę się z tobą latać.
– Nie ma komu dawać dobrego przykładu. Zostało szesnastu żołnierzy na chodzie.
– Szesnastu? – Straciłem rachubę przy Grabowskim. – Jezu.
– Nie widziałem, by kogoś grzebali – zmarszczył brwi Olszan. – Lesik wie?
– A co mnie obchodzi Lesik? Jak zobaczę lecącego po niebie białego faceta z harfą, to go zawołam, ale póki co… Macie coś do picia?
– Czekaj no – pociągnąłem nosem. – Czy ty aby…?
– Aby, aby – machnął lekceważąco ręką. – Wołynow miał kropelkę.
– Chyba zdurniałeś – zniżyłem głos.
– Celna diagnoza. – Miał dość rozumu, by cofnąć się na tyły honkera. Tu w zastępstwie rannych mogła nas podsłuchać Gabriela, ale demoralizowanie cywilów można oficerowi od biedy wybaczyć. – To wszystko jest tak durne, że musiałem się napić.
– Powinien urządzić im pogrzeb – mruknął Olszan.
– Co jest durne? – zignorowałem go.
– Ta rzeź. Dwudziestu dwóch zabitych. Nie można było tego inaczej załatwić?
Patrzyłem mu w oczy i myślałem o tym, jak trudno poznać człowieka.
– Chodzi ci o to – powiedziałem wolno – że powinniśmy ją oddać?
– W ogóle nie powinniśmy jej brać. Do piachu i… – urwał nagle. – O czym ty właściwie…? – znów urwał, tym razem na dobre.
– A wracając do pogrzebu… – Olszan przerwał chwilę niezręcznego milczenia. – Mógłbyś wziąć Lesika do galopu. Siedzi nam na głowie i przynudza, nie da swobodnie pogadać. A ciała w tym upale…
Twarz Morawskiego wróciła do normy. Tej po paru głębszych.
– Swobodna wymiana? Myśli, tak? Rozumiem, kolego pilocie. Dobra.
Gabriela pojawiła się obok z dyskrecją brązowego ducha, co tylko po części tłumaczyły bose stopy.
– Możecie na chwilę przestać? – dotknęła ramienia majora. – Chyba coś słyszę.
Zrobiło się cicho. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, jak straszną martwotą tchnie to miejsce, gdy nikt nie strzela. Dziewczyna stała przez chwilę nieruchomo, po czym uniosła rękę, wskazując jakiś punkt na horyzoncie. Morawski nie miał problemów z nakierowaniem lornetki.
– Samolot. – Olszan nie potrzebował szkieł, by to stwierdzić.
– Tak. – Nie odrywając lornetki od oczu, Morawski wdusił przycisk radiostacji. – Uwaga, panowie, mamy gościa. Jedna maszyna w namiarze dziesięć. Szyszkowski, przygotuj się.
Usłyszałem gwizdek, lufa działka obróciła się energicznie.
– Ciekawe – mruknął Morawski. Mój żołądek zrobił się cięższy.
– Wypluj to – rzuciłem ponuro. – Jak ostatni raz tak mówiłeś… Niech to będzie nieciekawy mirage. Cokolwiek, byle nie następny mig.
Już widziałem samolot. Olszan widział więcej.
– Ty, co on ma pod skrzydłami? – zdziwił się. – Zbiorniki?
– Mam dwie wiadomości – oznajmił zamyślonym głosem major. Jęknąłem. – Dobra, że to nie mig. Wygląda jak Ił-28. Silniki, nie zbiorniki.
– To jest ta zła? – upewniła się Gabriela. Pewnie nie ona jedna miała wątpliwości. W Afryce nawet w czasach zimnowojennych marka samolotu niewiele mówiła. – Co to za samolot?
– Autentyczny, staromodny bombowiec. Rocznik 48, pierwszy radziecki napędzany silnikami odrzutowymi. Trzy osoby załogi, trzy tony udźwigu, wieżyczka strzelecka w ogonie i dwa działka z przodu.
Читать дальше