– Spadaj, Szczebielewicz. Ty musisz żyć, ja tylko powinnam.
Opadła między wysokie suchorosty, opierając beryla o worek. Nim zdobyłem się na protest, posłała pierwszą kulę ku północy. Dwie sekundy celowania – i następny strzał. Przy trzecim dałem za wygraną i zbiegłem na dół.
Zaraz potem nadleciał samolot. Z południa, ale nie sposób było ulec panice i wziąć go za piątą z kolei maszynę. Pilotowi udało się wyrównać i wspiąć wyżej, ale warkocz iskier i znacznie dłuższa wstęga dymu, ciągnąca się za ogonem, stanowiły znakomity znak rozpoznawczy.
Dopiero gdy zawył, przemykając w odległości trzystu metrów, skojarzyłem niedawne wybuchy z jego obecnością. Miał działka i właśnie ich użył.
Ekipa kopaczy minęła biegiem nasz okop, kierując się na wchód. Jakiś czas potem w ich ślady poszedł BWP drugiej drużyny. BRDM pozostał na granicy pożaru: ktoś uwijał się wokół niego z gaśnicą, zbijał płomienie z koła i pokrywy silnika. T-72, przyklejony gąsienicą do krawędzi wąwozu, ostrzeliwał z kaemu północno-zachodni sektor.
Siedziałem na ustawionej na sztorc walizce i czekałem.
– Jakby mi pan kapitan dał coś na ból – odezwał się znienacka Kozłowski – to mógłbym strzelać z dwóch rąk. Bo jedną to się kury maca.
– Odezwał się postrach kulochwytów – błysnął zębami Szewczyk. – Pamiętasz, jak pomacałeś krowę tym pastuchom? I to z leżącej.
– Odwal się. Specjalnie tak strzeliłem. Po co na strzelnicę lazła?
– I akurat w róg mierzyłeś, nie?
– Dałbym ci – wybawiłem z opresji czerwieniejącego chłopaka – ale na prochach byłbyś do niczego.
– On i bez prochów… o, skurczybyk!
Wszyscy zanurkowaliśmy jak najgłębiej w okop. Chyba niepotrzebnie, bo sznur smugowych pocisków przemknął wprawdzie wzdłuż wąwozu, ale pół setki eksplozji wstrząsnęło powietrzem dużo dalej. Ukryta za szańcem worków zenitówka zaczęła obracać się ku migowi, gdy ten już umykał.
Kozłowski poderwał trzymanego w zdrowej ręce glauberyta i wygarnął do poprzedzonej błękitem chmury dymu, która z wyciem i ohydnym trzaskiem kruszonego metalu przewaliła się nad naszymi głowami. Nisko. Na tyle nisko, że kiedy otrząsnąłem się z pierwszej warstwy szoku, zacząłem od spojrzenia w górę i sprawdzenia, czy bydlę nie zahaczyło skrzydłem o Gabrielę.
Zobaczyłem tylko kurz, ale ten kurz połyskiwał raz po raz poświatą karabinowych wystrzałów. Zdziwiłem się, że ich nie słyszę, odwróciłem twarz ku wschodowi i zdążyłem na cudny, od dawna wyczekiwany spektakl.
Coś dużego wyleciało w górę zza dymu i ognistej plamy dopalacza, a w sekundę później ogromny kłąb ognia obwieścił koniec miga.
– No i co, Szewc? Kropnąłem i spadł. Może nie?
Szewczyk nie był w stanie odpowiedzieć. Ja też nie.
Patrzyłem na słup dymu i szukałem odpowiedzi na pytanie, czy naprawdę widzę to, co widzę. To znaczy spadochron, spływający między parasole odległych akacji.
*
– Nie było jak. – Maciaszek miał łzy w oczach i tylko te dwie niebiesko połyskujące plamy dowodziły, że nie jest świeżo wykopaną mumią. – Jak Boga kocham, nie dało rady…
– W porządku – powiedziała cicho Gabriela, podpierając się czerwoną od krwi ręką i ociężale podnosząc z klęczek. – Zrobiłeś, co mogłeś.
– Mówiłem: daj tę rurę i czołgaj się do doktora. – Nie wyglądało na to, by ją usłyszał. – Żebym wiedział, że aż tak… Ale to tylko noga, skąd mogłem… I nawet go nie bolało. Tak mówił, słowo. Kość cała, mówi, ścisnąć i można biegać. A w tym kurewskim kurzu nie było widać krwi. Tak nas ogniem przydusili, że cały czas, jak deszcz…
– Nie twoja wina. – Delikatnie, jakby to jeszcze miało znaczenie, wyjąłem igłę z ciała Grabowskiego. – Dobrze założyliście opaskę. Po prostu mocno oberwał.
– Jak wystrzelił ostatni granat, to się położył na plecach i tak jakoś uśmiechnął, aż mnie ciarki przeszły. Pyta: „Kapelana nie widać?”, no to ja: „A po co ci kapelan?”, patrzę, a on nieprzytomny. Ale nie mogłem go zabrać na tyły, bo te cholerne… bo tamci znów leźli.
Powoli wracał do siebie: udało mu się nie obrazić Gabrieli. Wytarłem dłonie o spodnie, przykryłem twarz zmarłego kawałkiem gazy. Wstając, dostrzegłem nadchodzącego środkiem wąwozu Ciołkosza.
– Porucznik chce was widzieć. – Twarz miał jak z kamienia, a i ton nie był tym, jakiego używają sierżanci w stosunku do kapitanów. Ale ostatecznie wszyscy nałykaliśmy się kurzu.
– Nas?
– Pana i ją. – Połączenia słów i gestu, którym wskazał Gabrielę, nie umiałbym nazwać inaczej niż chamskim, ale nadal się łudziłem. Zabijanie ludzi jest z definicji przejawem daleko posuniętego chamstwa; miał prawo trochę się spóźniać z przerzuceniem zwrotnicy na cywilizowane tory. Strzały umilkły raptem kilka minut temu.
– Cały personel za jednym zamachem?
– Nie wiem, czy cały. Czeka na pana i Murzynkę.
To już brzmiało jednoznacznie. Filipiak chciał widzieć Gabrielę, a Ciołkosz – obrazić ją. Co mu się udało.
Porucznik czekał przed okopem kryjącym radiostację, z karabinem na plecach i hełmem przy pasku. Nie wyglądał dobrze. Wyszedł z bitwy bez szwanku, ale odniosłem wrażenie, że dotyczy to jedynie ciała.
– Zejdźmy na dół – mruknął po chwili lustrowania dziewczyny dziwnie beznamiętnym spojrzeniem. – Po co sterczeć na widoku?
Nie spodobał mi się widok zebranych. Olszan, Agnieszka i Lesik mieli prawo konferować z porucznikiem, choć nie wiem, na jaki temat, lecz ich miny nie wróżyły niczego dobrego.
– Można? – Dopiero wyciągnięta dłoń Filipiaka uświadomiła mi, że Gabriela przyszła tu z karabinem przewieszonym przez ramię.
Zawahała się, ale oddała broń. Wskazał jej niszę, mogącą służyć jako fotel, usiadł na worku i powąchał wylot lufy.
– Postrzelała sobie pani – zauważył.
– O co chodzi? – zapytałem. Wzruszył ramionami, odstawił beryla.
– Moment, doktorze. Poczekajmy na Ciołkosza.
Trzeba przyznać sierżantowi, że zjawił się szybko.
– Dziesięć – rzucił radośnie.
Czekaliśmy. Dość długo: porucznik przeciągał sprawę, chcąc wycisnąć z Gabrieli parę kropel potu więcej. Bo o nią chodziło – tyle już wiedziałem. Gapiła się na nią cała piątka.
– O co chodzi? – Wołałbym się nie wtrącać, ale to trwało za długo.
– Giełza nie żyje – oznajmił ponuro Lesik. – Ktoś go zabił.
Zerknąłem na ciemnoskóry profil z lekko zadartym nosem. Po nosie spływała kropla mętniejącej od kurzu cieczy. Rozumiała.
– Myślę… – zaczął niepewnie Olszan. – On chyba sam…
– Był dobrym katolikiem – zgromił go kapelan. – Niech pan nie opowiada takich rzeczy. On i Bóg znają prawdę, ale rodzina, koledzy… Rozmawialiśmy. Nie mógł aż tak zgrzeszyć.
– Co się stało? – zapytałem. Filipiak wzruszył ramionami, wymownie spojrzał na pilota. – Panie Krzyśku?
Potrzebował nieco czasu, by zacząć mówić.
– Nie wiem. Zachowywał się normalnie. Kombinowaliśmy z różnymi ustawieniami anteny, ja biegałem na górę, on sprawdzał odbiór…
– Rozmawialiście?
– Pewnie. Fakt, że nie o babach, tylko o elektronice, ale mówił rozsądnie, jeśli o to panu chodzi. Chyba nawet wymyślił, jak się za tego gruchota zabrać – rzucił wrogie spojrzenie nadajnikowi. – Tylko nie zdążyliśmy. Chłopaki cholernie gęsto strzelali, a my tu mieliśmy broń pod ręką. No więc w końcu skoczyłem na górę, żeby pomóc. Janek Kos to ja nie jestem, zwłaszcza z tą ręką, ale oczy mam dobre i przynajmniej jednego faceta położyłem na mur-beton.
Читать дальше