Z braku lepszego zajęcia przez cały czas ryłem w ziemi. Spośród pięciu rannych, przebywających aktualnie pod moją opieką – Giełzę oddałem Olszanowi – trzech z grubsza nadawało się do prowadzenia walki obronnej. Zdobyłem pistolet maszynowy glauberyt dla postrzelonego w nadgarstek szeregowego Kozłowskiego – była to idealna broń dla jednorękiego, choć o ogniu seryjnym kazałem mu zapomnieć – ściągnąłem karabiny dla Szewczyka i Świergockiego, wyłudziłem amunicję i tuzin granatów od Ciołkosza, a na koniec przespacerowałem się i obdarłem parę ciemnoskórych trupów ze wszystkiego, co mogło służyć do zabijania.
Przy okazji, skandalicznie późno jak na lekarza, odkryłem, że po napastnikach nie został ani jeden ranny. Chyba nie dlatego, że cofając się, zabrali znaczącą ich część ze sobą: wdarli się za głęboko i tylko stuprocentowo sprawni mieli szansę wycofać się na pozycje wyjściowe. Po prostu oczyszczając teren, nasi żołnierze nie myśleli ani o oszczędzaniu amunicji, ani o prawach człowieka: najpierw strzelali parę razy w każdy kształt, przypominający Somalijczyka. Inna sprawa, że większość już przedtem nie żyła, bo przy walkach na krótki dystans, strzelając do głów i opróżniając w bojowym szale magazynek za magazynkiem, znacznie częściej zabija się przeciwnika, niż go rani.
Wracałem z łupem, kiedy nadleciała druga para myśliwców.
Przemknęły nad nami ze wschodu na zachód i był to pierwszy punkt dla oficera planującego atak. Minęły się ze specami od zadymiania o kilkanaście sekund – punkt drugi. Leciały nisko, kilkadziesiąt metrów nad sawanną – punkt trzeci. Czwartego nie dało się przyznać, choć zawinił nie tylko planista. Gdyby prowadzący pierwszej pary spisał się lepiej i trafił w wąwóz, nawet przy termicznym celowniku zenitówki zaskoczenie byłoby pełne. Inna sprawa, że w krytycznym momencie szczuplutka obsada ZU-23, ogłuszona porykiwaniem czołgu, patrzyła w inną stronę i kamera termowizyjna nie na wiele by się zdała.
Mogło nas to kosztować przeraźliwie słono. Gdyby nie porucznik Filipiak i starszy szeregowy Szyszkowski.
Pierwszy miał dość zimnej krwi, by mimo straszliwego deficytu siły bojowej zrezygnować z jednego strzelca więcej i pozostawić Szyszkowskiego na tyłach, przy jego bezużytecznej jak dotąd rurze. Drugi zimną krwią się nie popisał i wbrew wszelkim zasadom wygarnął do nadlatujących myśliwców, gdy tylko je zobaczył.
Kąt był fatalny, samoloty sypały na boki iskrami pułapek termicznych, a pilot zdążył odnotować start rakiety i rozpocząć unik. Flary i unik prawdopodobnie nie miały znaczenia, ale zbyt mała odległość już tak: grom po prostu nie miał szans skręcić tak ostro, wobec czego poszybował stromo w niebo, zubożając skarb państwa o równowartość porządnej limuzyny.
Nie były to jednak pieniądze wyrzucone w błoto. Unik prowadzącego miał fatalne skutki, i to nie tylko dla skuteczności ataku. Wykonując go, pilot nie zrezygnował mianowicie ze swego pierwotnego celu i zwolnił bomby. Archaiczny, pamiętający epokę wojny koreańskiej mig przenosił tylko dwie ćwierćtonówki, ale przy prawidłowym zrzucie, gdyby wybuchły w wąwozie, te dwa tępo zakończone cylindry z twardej stali prawdopodobnie dokonałyby przeraźliwych spustoszeń. Odłamki ciężkich bomb przebijają pancerze każdego pojazdu mniej masywnego niż czołg, i to w promieniu kilkudziesięciu metrów.
Na szczęście zrzut wypadł fatalnie. Podrywając maszynę, pilot posłał bomby łagodnym łukiem ku górze, co przy szybkości kilkuset kilometrów na godzinę zaowocowało błędem dobrych trzystu metrów. Wszystko, co dało się powiedzieć dobrego o tym ataku, to że do porażenia własnej piechoty odrobinę mu zabrakło.
Pilot drugiej maszyny nie miał tyle szczęścia. Trzymał się ogona prowadzącego, ale nie przesadzał z tym i przy prawidłowo wykonanym zrzucie przemknąłby nad wąwozem bez narażania samolotu na spotkanie z odłamkami bomb prowadzącego. Plany wzięły jednak w łeb i szczęście uśmiechnęło się do nas aż dwa razy.
Po pierwsze: pilot spóźnił się ze zwolnieniem bomb. Miał poprawiać po koledze – a tymczasem nie było ani błysków, ani kurzu, żadnego z zakodowanych w podświadomości sygnałów. Spóźnił się więc i także jego bomby, choć idealnie w osi wąwozu, spadły za daleko na zachód.
Po drugie: nad ziemię niczyją, oddzielającą nasze skrzydło od atakujących wzdłuż wąwozu partyzantów, dotarł dokładnie w tej samej chwili, co mocno spóźnione ćwierćtonówki pierwszego miga.
Łączny efekt obu zdarzeń był nad wyraz spektakularny. Poczynając od manewrującego przy latrynie beerdeema, na przestrzeni dwustu metrów wąwóz wypełniła ogromna chmura ognia. Trochę dalej ogon miga rzygnął gęstym dymem, zaś od skrzydła oderwało się coś dostatecznie dużego, bym zdołał to wypatrzyć mimo ogarniającej mnie grozy i błyskawicznego tempa wydarzeń.
– Jezus Maria…
Nie wiem, który z rannych wydał z siebie ten jęk. Wiem dlaczego. Ognisty walec o średnicy czterdziestu metrów dość szybko zapadł się w sobie, osiadając na dnie i stokach wąwozu niczym powłoka przebitego sterowca, ale zrodzona przezeń rzeka płomieni wciąż miała długość dwóch boisk piłkarskich. Nie wszystko się tam paliło, fakt, paliło się jednak wystarczająco wiele, by myśl o zamkniętych w ogniowej pułapce nieszczęśnikach zwijała człowiekowi żołądek w bolesny węzeł.
Jeśli byli tam jacyś ludzie…
Powtarzałem sobie, że nie powinni być. Sam wąwóz nie był obsadzony, a okopy znajdowały się po kilka, kilkanaście, nawet kilkadziesiąt metrów od krawędzi i płomienie raczej ich nie sięgnęły. Poza tym Filipiak zabrał stamtąd większość ludzi. Być może dostało się prawoskrzydłowemu kaemowi, ale było to niczym w porównaniu z planowaną hekatombą.
Gdyby pilot wycelował prawidłowo, paliłbym się teraz ja, Gabriela i pięciu rannych, a trochę dalej, lecz dostatecznie blisko, by nasze wycia zlewały się w jedno – wszystkie wozy pancerne i sześciu żołnierzy pomagających przy pracach ziemnych. Niektórym pojazdom by to zaszkodziło, innym nie. Drabowicz, wychylony z włazu, pewnie podzieliłby los piechurów, resztę załogi czołgu być może uratowałby system przeciwpożarowy.
Nieco przedwczesny zrzut byłby jeszcze tragiczniejszy w skutkach. Nie miałem pewności co do Agnieszki, ale i bez niej w węźle łączności spłonęłoby dodatkowo trzech ludzi.
Jeden ruch palca mógł skończyć naszą wojnę. Około dwudziestu ofiar. W tym, co gorsze, sporo żywych: Mig miał za mały udźwig, by zrzucić więcej niż pół tony napalmu, a to oznaczało, że nie wszyscy zostaliby błyskawicznie znokautowani pięścią zagęszczonego ognia. Czyli ucieczka, mnóstwo bólu i to najgorsze: bezskuteczne oczekiwanie na pomoc pod palącym słońcem Ogadenu.
Wątpliwe, by Filipiak, mając na karku pół tuzina krzyczących w męce, żywych trupów, potrafił opanować panikę wśród niedobitków i odeprzeć atak. Koniec był tuż-tuż. Ale uniknęliśmy go.
Człowiek, który omal nie wygrał bitwy dla Sabaha, też miał trochę szczęścia w nieszczęściu. I chyba był, mimo wszystko, dobrym pilotem. Nie potrafiłem inaczej wytłumaczyć faktu, iż trwale przechylony na skrzydło, dymiący jak komin samolot nie wyrżnął o ziemię. Mig, prezentując pomalowany w pustynne plamy grzbiet, zatoczył krąg z zachodu na wschód i znikł mi z oczu.
– Piechota ruszyła! – dobiegł z góry okrzyk Gabrieli. – Przynieś worek, szybko!
Z pustką w głowie i trzydziestoma kilogramami czerwonawej ziemi wtłoczonej w jutę wdrapałem się na krawędź sawanny.
– Wracaj na dół – zażądałem poniewczasie. W dodatku układając worek tam, gdzie chciała. Dobrze o niej świadczyło, że w ogóle raczyła odpowiedzieć. Zwłaszcza że nieopodal coś wybuchało.
Читать дальше