– Proszę cię…
Nozdrza mieliśmy pełne zapachu przypalonego mięsa. Tu i teraz jej prośba miała swą wagę.
– Przepraszam. No więc próbowałem to powstrzymać. Ale tam było pół tysiąca ludzi, połowa z jakimś żelastwem, a wszyscy głodni i wściekli. Etiopscy gliniarze od razu się zmyli. Posłałem Lesika do samochodu, do radiostacji. Miał wezwać śmigłowiec. Gdyby zjawił się nasz Mi-24, nikt by mi nie podskoczył. Mogliśmy zdążyć. Tyle że ten palant nie dotarł do radia. Potem mówił, że tłum go zatrzymał. Nie wiem. Wiem, że nie próbował strzelać w powietrze, nie wrócił, nie powiedział. Myślałem, że lada chwila… Czekaliśmy. Ja się darłem, Brazylijczycy stali z palcami w zawleczkach granatów i myśleli tylko o tym, by w razie czego nie dać się wziąć żywcem. Naoglądali się tu niejednego, trudno mieć żal… Zresztą to oni mnie wyciągnęli z tłumu… potem.
– Kiedy… – musiała odchrząknąć – kiedy to zrobiłeś?
– Kiedy zastrzeliłem tego chłopaka? – Musiałem nazwać rzecz po imieniu. – A ty? Długo byś czekała?
– Ja… nie jestem lekarzem. – To chyba nie był wykręt, tylko przypomnienie, że coś nas różni.
– Ale człowiekiem jesteś, prawda? No to powiedz, ile twoim zdaniem powinien czekać człowiek? Aż tamten przestanie wyć? Do wypalenia włosów? Oczu? Strzelić, jak się zlitują i pozwolą mu upaść? Kiedy się przestanie ruszać? Gdzie przebiega ta granica człowieczeństwa? A może w ogóle nie wolno…
– Zamknij się! – krzyknęła. Zaskoczyła mnie. Oczywiście zamknąłem się natychmiast. – Kiedy strzeliłeś?
– Jak go podpalali. – Wyczułem, że żąda krótkich odpowiedzi. – Może ułamek sekundy przed, może po. Nie jestem pewien.
– Dobrze zrobiłeś.
Tak po prostu: „Dobrze zrobiłeś”; koniec, kropka.
Czekałem na więcej.
– Strzelają. – Odległy grzmot podkreślił słuszność jej uwagi. – Nie mamy nic ważniejszego do roboty?
Pomyślałem, że mogą nas niedługo zabić. I że nie jest takie ważne, czy umrze z pytaniem, którego nie odważyła się zadać, a na które ja sam, bez wyraźnej zachęty, nie miałem odwagi odpowiedzieć. Czy może z pytaniami: bo było i to drugie, istotniejsze.
– Płytki ten okop – uśmiechnąłem się blado.
Dziury w ziemi bywają ważniejsze od tych w duszach. Podniosła się i sięgnęła po łopatkę.
*
Drugi poranny atak nie przypominał pierwszego. Przede wszystkim trwał długo. Piechota, którą widać, nie porusza się szybko. Ludzie Sabaha z rzadka tylko biegli w naszą stronę – głównie się czołgali. Ze wszystkich stron, co od razu przysporzyło kłopotów obsługom PKM-ów. Karabiny maszynowe znakomicie sobie radzą z ostrzeliwaniem wąskich sektorów, ale żaden kaem nie zatrzyma atakujących, jeśli przyjdzie mu bronić wycinka szerokości 180 stopni. A tyle właśnie przypadło na każdy z dwóch pozostałych w plutonie karabinów maszynowych.
Wszystko dlatego, że nasze wozy bojowe poniosły porażkę.
Miały być trzonem systemu obrony. Były odporne na ogień karabinowy i odłamki, widziały daleko, strzelały celnie. Starcie piechoty z odległą o setki metrów gromadą pojazdów wydawało się przedsięwzięciem samobójczym dla atakujących pieszo partyzantów. Tyle że nie takie starcie zaplanował sobie na to przedpołudnie pułkownik Sabah.
To, co wziąłem za wstęp do kanonady moździerzowej, było początkiem polowania na stalowe olbrzymy strzegące wąwozu. Przeciw technice użyto nie mięsa armatniego, a innej techniki. Starej, ale wciąż skutecznej w rękach dobrego dowódcy. A Sabah okazał się dobry.
Zza wzgórz otworzyły ogień działa bezodrzutowe i ciężkie granatniki, prawdopodobnie radzieckie SPG-9. Strzelały z daleka, z nikłą szansą trafienia nawet stojącego nieruchomo wozu, ale same też stanowiły mały cel, porównywalny z sylwetką przyczajonego piechura. Armaty, łącznie z tą najlepszą, czołgową, nie były dostatecznie precyzyjne, a kaemy, które brak precyzji nadrabiają gęstością ognia, nie potrafiły poważnie zaszkodzić ukazującym się sporadycznie kanonierom. Obsługa znikała po każdym strzale, zwykle razem z umieszczoną na trójnogu rurą. W przypadku cięższych dział, sprytnie rozlokowanych za wniesieniami – odjeżdżała skrytym na przeciwstoku łazikiem, by jakiś czas potem pojawić się za innym pagórkiem i powtórzyć całą operację. Oczywiście podobna taktyka urągała zasadom współczesnej sztuki wojennej, opartej na doświadczeniach Blitzkriegu – stanowiska należało uprzednio starannie wybierać i przygotowywać, a sama gra w chowanego zabierała atakującym mnóstwo czasu – lecz Sabah najwyraźniej nie zaprzątał sobie głowy tempem działań. Jeden moździerz po naszej stronie pokrzyżowałby mu pewnie plany, ale nie mieliśmy moździerza i pozostawało nam mało efektywne strzelanie na wprost.
Filipiak uznał się prawdopodobnie za prowokowanego do ataku – i oczywiście nie spuścił ze smyczy ani jednego wozu. Zapewne miał rację: aż się prosiło, by gdzieś między wąwozem a pozycjami tej pchlej artylerii umieścić w zasadzce strzelców z granatnikami. Ale, na nasze nieszczęście, ewentualną szarżę pancerną i wprowadzenie czołgu czy bewupa pod okrężny ostrzał Somalijczycy potraktowali jedynie jako ekstra premię. Okazali się dostatecznie silni, by wygrać uczciwie także walkę na dystans. Popukali z dział bezodrzutowych, chcąc sprawdzić, czy nie uda się odciągnąć któregoś z pojazdów od wąwozu, a kiedy stwierdzili, że jednak nie, wzięli się do roboty na serio.
Najpierw dwa wielkokalibrowe karabiny, też chyba zamontowane na samochodach, zaczęły obrabiać beerdeema i słabiej opancerzone boki bewupów. Potem z głębi buszu nadleciały rakiety. Trzy naraz, z trzech różnych stron.
Były powolne, jeden z operatorów wpakował swoją na drzewo, a załogi naszych wozów uważały. W porę odpalono ładunki dymne, kierowcy wykonali gwałtowny manewr, szczęście uśmiechnęło się do nich – i oba pepeki minęły się z niewidocznymi celami, wybuchając gdzieś po drugiej stronie dymnego obłoku. Ale nikogo nie zdziwiła gwałtowna, ocierająca się o paniczną, rejterada całej czwórki ku zjazdom do wąwozu.
Ciężar obrony dość nieoczekiwanie spadł na barki czterech ludzi, obsługujących karabiny maszynowe, oraz Tymoszuka, snajpera plutonu.
O dziwo, udało im się zatrzymać atak. Po dwóch godzinach od jego rozpoczęcia karabinki naszych strzelców nadal milczały, a czołówki partyzantów, z sobie wiadomych powodów, zaległy w odległości pięciuset metrów i nie próbowały pchać się dalej.
Było jasne, że knują coś paskudnego i nie dziwił mnie widok czołgu, który wraz z gromadką ściągniętych z linii żołnierzy w pośpiechu rył przy krawędzi wąwozu stanowiska dla wozów bojowych. Mogliśmy nie zdążyć i zmarnotrawić mnóstwo energii tych kilku przeraźliwie zmęczonych chłopców, wspomagających saperkami czołgowy lemiesz, ale tylko w ten sposób można było użyć broni pancernej, nie wystawiając jej na nadmierne ryzyko. Przez cały czas byliśmy pod obstrzałem, a choć pociski starych znajomych – moździerza i granatnika automatycznego – nie nadlatywały częściej niż co kilkadziesiąt sekund, było tego dostatecznie dużo, by zszargać człowiekowi nerwy.
Potem przyleciały samoloty.
Początkowo wyglądało to jak kopia pierwszego nalotu: wysoki pułap, bomby dymne, po cztery sztuki na maszynę. Prowadzący celował w wąwóz, skrzydłowy o kilkaset metrów dalej, z wyraźnym zamiarem oślepienia piechoty okopanej na południe od niego. Trudno ocenić podkomendnego, ale dowódca chybił: bomby wybuchły na północ od wąwozu, w dodatku chyba za blisko, bo zamykający wschodnie skrzydło karabin maszynowy praktycznie nic nie stracił na skuteczności i szybko przydusił do ziemi podrywające się tyraliery. Sam wąwóz powoli napełniał się dymem, ale miało się to nijak do poprzedniej nocy za dnia i widać było, że nie grozi nam kolejna strzelanina na oślep.
Читать дальше