Nie miałem odwagi patrzeć w górę i sprawdzać, czy twarz Gabrieli jest równie nieruchoma i twarda jak jej gołe kolana.
– Szkoda, że tak późno – rzuciłem przez zęby. – Mógł pan przyjść godzinę temu. Oddałbym broń i grzecznie poległ, osłaniając rannych gołą piersią. Jak na lekarza przystało.
– To zły czas na żarty – mruknął.
– Skalpele też mam oddać?
– Umówmy się, że zostanie pan przy swoim pistolecie. Dookoła wala się teraz mnóstwo broni, a ja nie chciałbym, by zobaczono pana z czym innym niż służbowy wist. W porządku?
Skinąłem głową. Dźwignął się ze skrzynki, ale zamiast odejść, popatrzył na Gabrielę.
– Nie wspomniała pani, że narzeczony ma prywatne lotnictwo.
– Jak się okazuje – uśmiechnęła się blado – słabo go znam.
– Mało nas nie wykończyli. Nie spodziewałem się nalotu.
– Wiem.
– I co jeszcze pani wie? – zapytał na pozór łagodnie.
– Jest tu kimś. Mówiłam, ale nie słuchaliście.
– Rozumiem. I ta rzeź – zatoczył krąg dłonią – to nasza wina?
– Nie powiedziałam… – utknęła.
– Strzelała pani?
– Co znowu? – wyręczyłem dziewczynę.
– Jeden z żołnierzy twierdzi, że omal go pani nie zastrzeliła.
Przez chwilę miałem w gardle wielką, zimną kulę. Przypomniałem sobie uchwycony kątem oka widok padającej wśród dymu ludzkiej sylwetki. Seria dosłownie rzuciła nią o ziemię, nie było w tym odrobiny przypadku. Gabriela wiedziała, do kogo…
I nagle ulga. Tak ogromna, że aż budząca strach, bo przecież oskarżano obcego człowieka, nie mnie. Ciągle starałem się tak o niej myśleć – jako o obcym człowieku.
– Czy ten skarżypyta nie uciekał aby przez wąwóz – zapytałem z krzywym uśmiechem. – Bo jeśli tak, chyba go kojarzę.
– Nie strzelałam do naszych – rzuciła przez zęby.
– Po co miałby kłamać? – Nie powątpiewał, naprawdę pytał.
– Spanikował – powiedziałem. – Strzelił do nas. A z oskarżeniami jest jak z pojedynkami rewolwerowców: kto pierwszy, ten z reguły lepszy. Może się bał, że go podkablujemy. Teraz ma pan dwie wersje i nie wie, komu wierzyć. Poza tym widziałem, jak sobie radzi z karabinem – skinąłem głową, wskazując dziewczynę. – Córka szefa strzelnicy się nie umywa.
– Tata… ojciec mnie nauczył – mruknęła zakłopotana. – Pracował w Erytrei, tam od zawsze była wojna…
Zastanawiał się przez dłuższą chwilę. Jak dla mnie – za długo.
– Myślicie, że to był wypadek? – Nie zmarnował tego czasu: udało mu się mnie zaskoczyć. – Pośpiech, nerwy czy może…?
Jezu. Tego tylko brakowało.
– Nnnie wiem – zająknęła się Gabriela. Sugestia i nią wstrząsnęła. – To tak szybko… Ale dlaczego pan myśli, że ktoś mógłby…?
Nie spieszył się z odpowiedzią. Pewnie sama zdążyła się domyślić.
– Teoretycznie – mocno podkreślił to słowo – ktoś może wpaść na pomysł, że jeśli pani zginie, skończą się nasze kłopoty. – Zrobił przerwę, dając jej czas na przemyślenia. – Chciałbym, by trzymała się pani blisko doktora. Cały czas, bez żadnych wyjątków. Dla własnego bezpieczeństwa, a mojego spokoju.
– Nadal ją pan podejrzewa – pokiwałem głową.
– Wie pan, czym się różni grom od strzały?
– Nie rozumiem…
– Leci dalej, szybciej, trudno ją zmylić flarami. A teraz krótki komentarz Morawskiego na temat miga-17: to szturmowiec, nie bombowiec. Nie nadaje się do zrzucania bomb z pułapu kilku kilometrów. Te nasze rzucały.
– I co z tego wynika?
– Mocno ryzykowali, wybierając taką metodę. Nawiasem mówiąc, drugie podejście wyszło im fatalnie, choć oślepili nas i mogli zejść niżej. Zeszli i spudłowali o ćwierć kilometra. Co dowodzi, że sposób jest fatalny. Szturmowiec ma latać nisko i strzelać do przodu.
– Nie wiem, do czego pan zmierza.
– Rozmawiałem z Bodnarem. Mówi, że pierwszy raz przeszli trochę powyżej zasięgu groma. Drugi raz ciut wyżej i dalej niż strzela armata. Przy czym teoretycznie mogli oberwać wtedy rakietą. A mimo to nie próbowali rzucać flar. Wie pan, dlaczego?
– Umieram z ciekawości. Przez dym?
– Brawo. W jakiś sposób zgadli, że mamy groma, nie strzałę, pułapki termiczne guzik im dadzą, a lecieć powinni wyżej. I że jak już oślepią operatora wyrzutni, nadal muszą uważać na armatę. Zanim pan coś powie, krótka informacja: mamy w brygadzie prawdziwy bigos, jeśli idzie o sprzęt. Z rakiet są strzały i gromy. Z celownikami nocnymi i bez. Podobnie z działkami: jedne mają nowoczesny celownik tachometryczny, inne nie; jedne widzą w nocy i przez dym, inne ani trochę. W dodatku nie istnieje stały etat. Jadąc na patrol bierze się za każdym razem inny zestaw. Gdyby mi pan dał lornetkę i pozwolił pooglądać jakiś pluton z mojej własnej kompanii, też miałbym zgryz z zaplanowaniem bezpiecznego nalotu. A co robią te orły Sabaha? Przeprowadzają optymalny atak: sto procent bezpieczeństwa przy możliwie dużej skuteczności. Jakimś cudem wiedzą, który typ rakiety wystrzelimy i że dym nie załatwi działka. Mam chyba prawo wyczuwać smród?
– Mogli po prostu założyć, że ma pan to, co najlepsze.
– Armata jest najlepsza – przyznał. – Tyle że i jedyna w swoim rodzaju. Ma tachometr i kamerę termiczną. Tachometr jest potrzebny, by trafić w samolot. Przy strzelaniach naziemnych guzik daje. Kamera pozwala widzieć w nocy. Nie ma sensu łączyć jednego z drugim. Armata służy do niszczenia celów latających nisko, a tu nikt nie lata nisko po ciemku. Nie ten poziom techniki. Owszem, mamy parę działek z termowizorami, tyle że na tych nikt nie zakładał tachometrów. Służą do obrony baz i konwojów, także nocą i w przypadku zadymienia.
– No i? – Trochę się pogubiłem w jego argumentacji.
– To mały cud, że dostaliśmy taki zestaw. Sabah nie miał prawa się go spodziewać. Za to powinien się spodziewać groma z nocnym celownikiem. Którego z kolei nie uwzględnił w planie nalotu. Mieliśmy dostać właśnie taki. Celownik się popsuł, więc jakiś mądrala dał nam uniwersalną armatę. Jednorazowa prowizorka. Tak to wygląda.
Odwrócił się i odszedł, pozostawiając mnie ze świadomością, że nie wygląda to dobrze.
*
Wóz wyglądał żałośnie. Spod rozdartej, w połowie spalonej siatki widać było poobtłukiwaną dziesiątkami ciosów biel oenzetowskiego malowania, a spod niej z kolei zieleń pierwotnego kamuflażu i przygnębiająco wiele kraterów gołej stali. Z reflektorów pozostały strzępy blachy, falochron przypominał sito, antenę odstrzelono, a wgnieciony w środku właz dowódcy poczerniał. Lewa gąsienica ciągnęła się długą wstęgą za pojazdem, a on sam stał w śmierdzącym błocie z piasku, popiołu i smaru.
– Gorąco wam tu było – pokiwałem głową. – Jest na chodzie?
– Pojedzie. – Kierowca Hanusika ominął zapiaszczony strzęp ciała, duży, ale zbyt brutalnie potraktowany pociskiem, by dało się go zidentyfikować. – Nie wiem tylko, jak daleko. Pomacało nas i po silniku, i po przekładniach. Aż dziw, że nikomu się nie dostało. Pewnie dlatego, że mało nas było w środku. Tylko my z celowniczym i siostra.
Bewup nagrzał się jak piekarnik, ale Jola wciąż tam tkwiła. Zrozumiałem, co skłoniło kierowcę do porzucenia wciąż niesprawnego wozu i szukania mojej pomocy. Z kimś, kto dobrowolnie piekł się w tej blaszance, musiało być coś nie w porządku.
– Gorąco tu – rzuciłem łagodnie w wypełniający wnętrze półmrok. Wszystkie włazy i otwory strzelnicze były zamknięte. – Przyjemniej byłoby na zewnątrz. Już nie strzelają.
Читать дальше