– Ile zostało? – Nie bardzo mnie słuchała.
– Zakładając, że nas do wieczora ewakuują albo coś zrzucą, dla Juszczyka wystarczy. Bez zabierania innym ich przydziałowych porcji.
– A Giełza i Świergocki? – Siedzieliśmy poza dawną granicą zasięgu siatki, dość daleko od okopu, nie powinni więc jej usłyszeć.
– Zależy. – Każdą inną zbyłbym stwierdzeniem, że nie jest źle, ale to nie była każda inna. – Jeżeli mamy nowych rannych…
– Będą cierpieć… Z mojej winy.
Musiałem trochę pomyśleć nad komentarzem.
– Powód a wina to dwa różne pojęcia – mruknąłem. – Jesteś przyczyną, owszem. Polacy byli przyczyną drugiej wojny światowej. Ale to nie nas sądzili w Norymberdze.
– Chyba powinnam do niego wrócić. – Napełniła amunicją, co mogła, i od razu zaczęły się problemy z rękami. Objęła nimi kolana, dało to jednak tyle, że dygotały jej teraz wszystkie cztery kończyny.
– Zabije cię – powiedziałem spokojnie.
– Może. A może nie. Nie znasz go.
– A ty go znasz?
– Teraz trochę lepiej – zdobyła się na blady uśmiech. – To właściwie proste: weź stereotyp Araba z wyższych sfer, i już.
– Stereotypowy szejk nie daruje zniewagi czemuś tak gównianemu jak kobieta.
– Miły jesteś.
– Streszczam stereotypy. Źle?
– Dobrze. – Pośliniła brudny od smaru kciuk, przetarła krwawą pręgę na udzie. Kurz zasuszał ranę, ale każda zmiana położenia nogi owocowała paroma czerwonymi kropelkami. – Ale kogoś o tyle gorszego od siebie szanujący się mężczyzna nie musi zabijać. Wystarczy ukarać, upokorzyć i podporządkować sobie. Zabicie kobiety to poniekąd przyznanie się do własnej bezsilności.
– Nie licz na to. Zabiłaś albo próbowałaś zabić jego matkę. Uciekłaś do niewiernych. Zginęło wielu dobrych muzułmanów. Nie wspomnę o finansowych kosztach tej wojenki. Bekniesz za to, i to mocno.
– Najwyżej obetnie mi ten durny łeb – rzuciła mi wyzywające spojrzenie. – A jeśli tu zostanę, zginie wielu ludzi. Po obu stronach.
– Ktoś tu niedawno błagał, by nie oddawać go żywcem. – Odwróciła twarz. – Przestań filozofować i zejdź na ziemię. Widziałaś, co zrobili z Giełzą. A to dla nich obcy, nic nieznaczący facet. W dodatku potrzebowali go żywego, musieli się hamować. W twoim przypadku nie będą musieli. I jeszcze coś: przerabianie na ochłapy pięknej kobiety jest przyjemniejsze.
Nie zdobyła się na odpowiedź. Chyba nawet nie dotarło do niej, że właśnie nazwałem ją piękną. A zaraz potem w wąwozie zaczął się ruch.
Na początek dwóch ledwie żywych ze zmęczenia żołnierzy przytaszczyło trzeciego. Zaraz po zrzuceniu pierwszych bomb otrzymał postrzał w nadgarstek; zdołał opatrzyć ranę i nawet postrzelać przez następne kilkanaście minut, ale w końcu utrata krwi i efekty wstrząsu wygrały z adrenaliną. Zaaplikowałem mu ćwierć litra krwi z porcji przeznaczonej jeszcze dla Urbańskiego, jego własną morfinę oraz trochę wody do oczyszczenia rany. Odłamków kości chwilowo nie usuwałem: zabrakło czasu.
Olszan, podpierany przez dużo bardziej przejętą panią redaktor, przyszedł na własnych nogach, choć ktoś mocno spóźnił się z opatrunkiem i strumień krwi dotarł od dziury w barku aż pod lewe kolano.
Zaraz potem koledzy przynieśli chłopaka, któremu granat wybuchł tuż przed wychyloną z okopu twarzą. Stracił prawe oko i trzy zęby, a w czole, nosie, policzkach i szyi miał w sumie dziewiętnaście kawałków metalu i kamienia, co dostarczyło mi zajęcia na dobre pół godziny. W przerwach kierowałem zespołem Gabriela-Agnieszka, opatrującym Olszana, oraz reanimowałem żołnierza z postrzałem klatki piersiowej, który jednak zmarł. Ten z poszatkowaną twarzą też nie rokował dobrze: dwa odłamki tkwiły mu pod skorupą czaszki. Nie próbowałem się do nich dobierać. Morfina, środki uspokajające, bandaż. Wszystko.
Potem było lżej. Zamiast Joli pojawił się wprawdzie szeregowy z niewyraźną miną i informacją że „ta pani nie może przyjść”, ale przynajmniej pomagałem ludziom, którym nie zagrażała śmierć.
Szewczyk, kierowca beerdeema, miał złamaną piszczel i potężnego guza: dwa trafienia jedną kulą, która przebiła pancerz i tak dowcipnie zrykoszetowała. Ktoś stracił palec, Zanetti dał sobie odstrzelić kawałek ucha, a Andrusiakowi ktoś lub coś złamało ząb, kalecząc policzek. Drobiazgi; żaden nawet nie próbował układać się pod przeznaczoną dla rannych wiatą. Nawet żołnierz, któremu zderzenie kuli peemu z kamizelką złamało żebro, wolał wynieść się z powrotem do własnego okopu, byle dalej od smrodu spalonej ropy i widoku ludzkiego cierpienia.
Filipiak i nadciągający z przeciwnego kierunku Wołynow zjawili się, gdy szyłem kolano Hanusika.
– Znajdzie pan chwilę? – Pomijając szramy na hełmie i kamizelce, porucznik wyglądał na całego. Na szczęśliwego już nie.
– Trudno będzie. – Odciąłem igłę, sięgnąłem po bandaż. – Mam rannych, a nie mogę doczekać się siostry Joli, więc będę musiał…
– Ja właśnie o tym.
Wskazałem mu skrzynkę, nasze nowe krzesło. Zerknął na Wołynowa.
– Majorze, mógłby zostawić nas pan na chwilę?
Kazach skinął głową i z miną pokerzysty odszedł za sanitarkę, gdzie Olszan gawędził z paniami.
– Nadal tu jest – uśmiechnąłem się lekko. – I dziewczyna też. Twardzi z nich szpiedzy. Ja bym zwiał.
– To niczego nie dowodzi.
– Ciągle ich pan podejrzewa? To cud, że oboje przeżyli. Nie wiem, co porabiał major, ale tu było gorąco. A ona się zdrowo nastrzelała.
– Nie o tym chciałem mówić.
– No tak. Słucham.
Jak na osobę dopominającą się o zmianę tematu, zwlekał całe wieki. Widać było, że wolałby być gdzie indziej i rozmawiać z kimś innym.
– Juszczyk nie powinien umrzeć – wypalił wreszcie.
– Co?
– Mówię, że Juszczyk nie powinien…
– Słyszę. – Przyglądałem mu się z niedowierzaniem. – Tylko nie bardzo rozumiem, w czym rzecz.
– Był u mnie kapelan. Żądał, bym z panem pomówił. No tak. Lesik. Że też udało mi się wymazać go z pamięci.
– Co konkretnie powiedział? – zapytałem bez zapału.
– Że trafił pan tu prosto z aresztu. I dlaczego pana wsadzili.
Chyba nadal miał nadzieję, że zrobię wielkie, zdumione oczy.
– To żadna tajemnica. Nie chwalę się tym, ale to nie znaczy…
– Do tej pory to nie była moja sprawa – przerwał mi łagodnie, lecz stanowczo. – Ale teraz muszę coś z tym zrobić. Odpowiadam za życie moich żołnierzy. Nie mogę zignorować tego, co mówi major Lesik.
– Major Lesik mówi, że w niebie żyją anioły, a dziewice rodzą dzieci chodzące po wodzie.
– Co to miało znaczyć? – Najeżył się, ale nie aż tak, jak można by oczekiwać od osobnika chodzącego z krzyżykiem na szyi.
– Tylko tyle, że niektóre stanowcze twierdzenia majora cholernie trudno byłoby udowodnić.
– Zastrzelił pan bezbronnego człowieka.
– I jaki stąd wniosek?
Był zaskoczony takim stawianiem sprawy. Zarzut morderstwa spotyka się raczej z gwałtownymi zaprzeczeniami, nie postulatem o wnioski.
– Naprawdę strzelił pan w głowę jakiemuś tubylcowi?
– Naprawdę.
Przyjmował to do wiadomości jakiś czas, a ja dopiero teraz, trochę za późno, spostrzegłem stojącą z boku Gabrielę. Nie byłem pewien, ile usłyszała. Ale oczy miała wyjątkowo szeroko otwarte.
– Skończmy może – westchnąłem, lekkim skinieniem głowy wskazując dziewczynę. – Czego pan oczekuje?
– Chciałem pana po prostu ostrzec. Jeśli, nie daj Boże, Juszczyk umrze, Lesik oskarży pana o spowodowanie jego śmierci. Już teraz zażądał, byśmy pod żadnym pozorem nie porzucili gdzieś zwłok. I jeszcze coś – dorzucił wyraźnie zakłopotany. – Sugerował, że nie byłby pan zmartwiony, gdyby coś mu się przytrafiło. Chce, bym skonfiskował pańską broń i nie pozwolił brać do ręki żadnej innej.
Читать дальше