Żadnej reakcji. Siedziała w najdalszym kącie. Na podłodze.
– Pani Jolu?
Nadal nic. Ruszyłem na czworakach po ławce. Dopiero teraz uniosła spojrzenie. A ja poczułem coś więcej niż odór gorącego smaru.
– Nie. – To nie był anemiczny protest; raczej ostrzeżenie.
– Nie może pani tu zostać – wyciągnąłem ostrożnie dłoń.
– Nigdzie nie pójdę – rzuciła przez zaciśnięte gardło.
– Potrzebuję pani pomocy. Mamy wielu rannych. – Czekałem jakiś czas. Bez rezultatu. Chociaż nie: coś mi przyszło do głowy. Pomachałem dłonią jak ktoś, kto rozpędza dym. – O to chodzi? Nie ma się czego wstydzić. Ja sam o mały włos… Załatwimy to dyskretnie, nikt się nie dowie. To w tym problem? Pani Jolu?
Chyba trafiłem kulą w płot. Względnie nie doceniłem głębi jej odczuć. Nie należała do ekstraklasy, ale musiała uchodzić za ładną dziewczynę, a te nie doznają w życiu wielu upokorzeń. Mogła nie być dostatecznie zahartowana. Wziąłem to pod uwagę i wycofałem się.
Minąłem punkt opatrunkowy, ale nie doszedłem do następnego w kolejności okopu, wyznaczonego na stanowisko dowodzenia. Siedzący na jego obrzeżu Zanetti pokazał gestem, bym dołączył do zebranych w środku osób, zmieniłem więc zamiar, pokazałem Włochowi koszykarską prośbę o czas i skręciłem ku sanitarce.
– Gapa, można na chwilę?
Odłożyła łopatkę, za pomocą której przedłużała nasz okop, wytarła dłonie o szorty, podeszła. Z uśmiechu przeznaczonego dla rannych zostało całkiem sporo, ale w jej oczach doszukałem się ostrożności. Ostatnio każda nowina okazywała się tą złą. Ciut późno przyszło mi do głowy, że potwierdzę tę regułę. To dlatego zacząłem nie tak, jak zamierzałem.
– Eee… nie podoba mi się twoja noga. – Wyglądało na to, że opatrywanie uda zakończyła na pocieraniu poślinionym palcem. Brunatne zacieki sięgały aż pod kolano, też zresztą podrapane.
– Obie są trochę krzywe. – Uśmiech uniósł tylko jeden kącik spękanych ust, ale to wystarczyło, bym zyskał pewność, iż nie ma kompleksów związanych z kończynami dolnymi. – Przykro mi.
– To znaczy… ta rana. – Całkiem nie wyszedł mi ten początek, więc szybko przeszedłem do rzeczy. – Mniejsza z tym. Masz czyste majtki?
Spojrzała w dół – z lekkim skłonem – po czym z zimnym okrucieństwem dobiła mnie, bez pośpiechu marszcząc trzykrotnie nos, co miało symbolizować uważne wąchanie. Czułem, że się czerwienię.
– Nie umówiłabym się ze sobą na randkę, jeśli o to pytasz.
Gdyby była biała, jej skóra świeciłaby teraz wyraźnym różem. Przy czym nie byłby to rachunek wystawiony za język szybszy od myśli. Nie poniosło jej: powiedziała, co chciała, godząc się z konsekwencjami.
Chociaż raczej nie przewidziała, że tak mnie zatka. Stałem, patrzyłem na nią i nie potrafiłem wykrztusić słowa.
– Przepraszam. – Spoważniała, może nawet trochę się wystraszyła. – Nie gniewaj się. To… nerwowa reakcja na stres.
W końcu jej się udało: zacząłem się śmiać. Zaskoczyło ją to. Trochę potrwało, nim dołączyła do mnie. I nagle zrobiło się przyjemnie.
– Przede wszystkim myśli masz brudne. – Napięcie gdzieś znikło, mogłem jej to powiedzieć ot tak, po prostu. – Chodzi mi o zapasowe. Majtki – dodałem. – Chciałbym pożyczyć, jeśli można.
Poszerzyła uśmiech, choć przedtem wydawało się to niemożliwe.
– Dalej mam brudne myśli. Aż się boję pytać, jak je wykorzystasz.
– Zaszyję ci tę nogę – obiecałem. – Tępą igłą na żywca.
– No przecież nie pytam.
– Nie chcę cię rozczarowywać, ale to nie dla mnie. Joli puściły… no wiesz: nerwy. Jeśli jesteś do szpiku kości szlachetna, to idź do Hanusików i ją poratuj. A jak nie do szpiku, to poślij Wielogórską. Ale załatw to, dobrze?
– Rozkaz – stuknęła żartobliwie piętami.
Powlokłem się do okopu dowódcy. Czułem, że następna wymiana zdań nie będzie tak miła. Widok Agnieszki pośród zebranych nie zmienił tego.
– No to mamy komplet. – Morawski przesunął się na swojej skrzynce po amunicji, robiąc mi miejsce. – Melduj porucznikowi, co i jak.
– Co konkretnie chce pan wiedzieć? – Miałem świadomość, iż wyraz mojej twarzy skutecznie zastąpi połowę raportu.
– Nie chcę być uznany za wyjątkowego skurwysyna – zerknął na Olszana, co nasunęło mi podejrzenie, że zaczęli beze mnie. – Ale to kwestia życia i śmierci, więc zapytam. Czy Giełza może być na chodzie?
– Głowa czy nogi? – Nie oburzyłem się: to nie był szpital, tylko pole kiepsko idącej bitwy.
– Trzeba uruchomić krótkofalówkę. Następny nalot może załatwić nas na amen. I czuję, że Sabah nie powiedział ostatniego słowa.
– Podali mu morfinę. Uniknął szoku.
– Jak to? – Agnieszka, nieodłączna już chyba towarzyszka Olszana, przestała miętosić jego dłoń. – Zrobili to ze znieczuleniem?
Podzielałem jej oburzenie, choć nie potrafiłbym szybko i składnie go uzasadnić.
– Mogę podać mu łagodniejsze środki przeciwbólowe. Nie utracił wiele krwi, o to też zadbali. Fizycznie jest w niezłym stanie. Ale co do reszty… – pokręciłem sceptycznie głową.
– Dajcie chłopakowi spokój – rzucił Olszan słabym głosem. Też aż się prosił o trochę spokoju. Kula ładnie przeszła przez bark, ale ludzie różnie reagują na obrażenia. Jemu postrzały nie służyły.
– To musi być jakiś drobiazg. – W głosie Filipiaka wyczułem podszytą gniewem bezsilność dyletanta. – Oglądałem to radio. Wygląda na nietknięte. Może styki?
– Jak się psuje telewizor, też nie widać przestrzelin – pouczył go Olszan. – Spokojnie, sam dojdę, co jest nie tak.
– Co dwie głowy, to nie jedna – zauważył Ciołkosz.
– Jego samego trzeba pilnować – westchnąłem. – Wątpię, czy jest w stanie roztrząsać problemy techniczne. Zastanawia się teraz, kim właściwie jest. Albo czym.
– Nie jest pan specjalnie subtelny – mruknęła Agnieszka.
– Może sobie coś zrobić? – zapytał rzeczowo Filipiak.
– Ja bym zrobił. – Nie stać mnie było na patrzenie komukolwiek w twarz, ale był moim pacjentem i miałem obowiązek ratowania mu życia. Choćby i kosztem składania takich deklaracji.
– Da mu pan, co uzna za stosowne – zdecydował porucznik – i przyśle na radiostację. Pan Olszan będzie drugi, kapelan trzeci. Nikogo więcej nie chcę tam widzieć. Czy to jasne?
Patrzył na redaktor Wielogórską. Zbyt jawnie, by to przełknęła.
– Niby dlaczego?
– Nie jest pani specjalnie subtelna – zrewanżowałem się. – Trudno mu się będzie pozbierać, jeśli tuż obok usiądzie młoda kobieta.
Zamknąłem jej usta.
– A co z drugimi? – zapytał Wołynow kulawą polszczyzną. Zdobył gdzieś kamizelkę i pozbył się bluzy, zostając w marynarskim pasiaku.
– Rannymi? – westchnąłem. – Juszczyk ma rozległe poparzenia. Jeśli zostaniemy do wieczora, razem z tym drugim, Wenclorzem, zużyją cały zapas wolnych leków.
– Co znaczy: wolnych? – zapytał lekko roztargniony Morawski. Po nalocie awansował na nieformalnego doradcę Filipiaka do spraw lotnictwa i chyba miał się czym gryźć. Migi mogły powrócić.
– Tak naprawdę liczą się środki uśmierzające. Mógłbym pozbierać te z indywidualnych opatrunków, tylko że…
– Nie wchodzi w grę – zdecydował Filipiak. – Morale leży i tak.
Rozumiałem go. W razie następnego ataku ranni mogli bardzo długo czekać na ewakuację. Może nawet godziny. Bez morfiny byłyby to godziny spędzone w piekle i żołnierze dobrze o tym wiedzieli.
Читать дальше