– Trzeba poszerzyć front. – Wołynow przeszedł na angielski.
– Żartuje pan – parsknął Filipiak.
– Tylko wysunięte na skrzydła karabiny maszynowe zatrzymały poprzedni atak. Drugi taki… i po nas.
– Nie tym razem. Mamy na górze radar, a zaraz będziemy mieli zenitówkę z termowizorem i czołg. A poza tym… – zawiesił z premedytacją głos.
– Tak? – Wołynow nie skorzystał z danej mu szansy.
– Ten rozciągnięty szyk drogo nas kosztował. Dałem się panu przekonać i przeszli przez nas jak przez masło.
– Ponieśli duże straty.
– My też. Proporcjonalnie pewnie większe. Cud, że nie straciliśmy żadnego z wozów bojowych.
– Cud to złe słowo. Partyzanci prawie nie mieli granatników. To znaczy: ci, którzy pobiegli do ataku.
– Do czego pan zmierza?
– Mówię tylko, że nie było cudu. Albo brakuje im broni przeciwpancernej, albo Sabah zostawił ją na lepszą okazję. Tak czy inaczej nie wolno dopuszczać ich drugi raz tak blisko.
– Zgadza się. Dlatego nie będziemy rozpraszać sił.
– Musimy. Mniejsza już o samochody, ale jedna celna bomba oślepi wszystkich, jeśli wpakuje pan cały pluton do jednego wspólnego okopu.
– To się akurat zrobiło łatwe – rzucił Filipiak z mieszaniną goryczy i rozdrażnienia. – Zostało mi, licząc z sierżantem, dwudziestu trzech sprawnych ludzi. Odliczając załogi wozów: czternastu. Wie pan, jakiego odcinka powinno bronić czternastu żołnierzy?
– Niech pan zapomni o normach. Musimy mieć szeroki front. Strzelać ze skrzydeł, by nie weszli w dym.
– Wozy ich zatrzymają – powiedział Filipiak. – Dopóki są na górze, nikt tu nie podjedzie. Z dymem czy bez. Widział pan: wydostały się z wąwozu i było po bitwie.
Wołynow spasował. Ale mieliśmy jeszcze jednego majora.
– Na wszelki wypadek wykopałbym po dodatkowym stanowisku na skrzydłach – powiedział Morawski. – Póki cicho.
*
– Dobra robota – pochwaliłem bez przekonania Gabrielę. Zsunąłem stetoskop i jeszcze raz sprawdziłem dozownik kroplówki. Dekstran w roztworze soli spływał ku igle, wbitej w przedramię Juszczyka. Rurka była długa, nie powinno jej zaszkodzić obracanie chłopaka. Dojrzewałem do decyzji, by to zrobić i obejrzeć spustoszenia, jakich dokonałem.
Musiałem ułożyć go na wznak. Trudno reanimować pacjenta, leżącego twarzą w dół.
– Niedobrze mi – powiedziała cicho dziewczyna. Klęczała w dole posłania i podtrzymywała w powietrzu nagie biodra Juszczyka. Kamizelka z kevlaru uchroniła część pleców, ale nogi i pośladki wyglądały przed nałożeniem barwnika jak zdjęte z rożna. Po jego nałożeniu wyglądały gorzej. Kazałem Gabrieli robić wszystko, by nie rozbabrać tej upiornej brei – i robiła. Tyle że oznaczało to przeniesienie ciężaru ciała na mniej uszkodzone miejsca, a tych od pasa w dół prawie nie było.
Przez wiele minut nadwerężała grzbiet i mięśnie, ściskając z boków miednicę chłopaka i nie znajdując w sobie dość bezwzględności, by na dłużej niż parę sekund wspomagać się kolanem, wpychanym pod upieczony pośladek. Poprawiała szybko chwyt i cofała nogę. Naprawdę wykonała kawał dobrej roboty, ale nie było mnie stać na szczere gratulacje. Gdyby przywołała mnie odrobinę później…
– Nie krępuj się – mruknąłem. – Byle nie na niego. Choć to i tak…
Nie widziałem jej twarzy. Drżała z wysiłku, nie dała rady trzymać głowy w górze. Jeszcze minuta, a czołem zetknie się z tym, co budziło jej mdłości. Z popękanym, krwistobrązowym członkiem.
– Odwracamy go. Ostrożnie.
Pomogła mi, ale zaraz potem padła na wznak i już sam musiałem profilować legowisko. Z przodu nie był poparzony aż tak bardzo, ale bez morfiny i tych obrażeń wystarczyłoby, by wył z bólu.
– Wolałbyś, żeby umarł?
Udałem, że nie słyszę. Kawałek po kawałku odrywałem gazę od półpłynnej skorupy na pośladkach. Było lepiej, niż myślałem. Poharatała mu paznokciami głównie zdrowe kawałki skóry. Inna sprawa, że prawie nie było tu bąbli: niemal wyłącznie zwęglona skorupa.
– Możesz już iść – powiedziałem, nie patrząc w stronę Gabrieli. Usiadła, ale pozostała pod brezentową wiatą, będącą oddziałem poparzeń mojego szpitala. Umieściłem Juszczyka osobno. Nawet zdrowi nie powinni go oglądać.
– Chcesz, żebym sobie poszła?
Miała szarą, znękaną twarz, z której nie ocierała potu. Zabroniłem jej: nie stać nas było na powtórne mycie rąk.
Na górze zaterkotał karabin maszynowy. Podarowano nam krótką przerwę, która chyba właśnie dobiegała końca.
– Mogę o coś zapytać? – Zniżyła głos. Ranni powiększali okop, hałasowali, ale nie byli daleko. Kiwnąłem głową. – Jak zaniosłam Joli ubranie, próbowałam namówić ją, by tu przyszła. Prawie w ogóle się do mnie nie odzywała, ale… Może źle ją zrozumiałam. Rozkleiła się.
– Co ci powiedziała? – zapytałem miękko.
– Coś w tym guście, że po co go ratować, jeśli jest taki poparzony, bo ty i tak go…
Utknęła. Chyba nawet przegapiła pierwszą basową eksplozję. Męczyła się. Inaczej niż podczas reanimacji Juszczyka, ale też mocno.
– Cztery dni temu objeżdżaliśmy podstołeczne placówki UNIFE, a przy okazji etiopskie wioski. Badania profilaktyczne i takie tam. Autobus dla urlopowiczów, sanitarka, dwa wozy ochrony. No i śmigłowiec. Asekurował nas Mi-24. Wracaliśmy już, kiedy napatoczył się etiopski patrol policyjny. Dostali wiadomość, że w jednej wiosce doszło do potyczki przy rozdziale żywności. Podobno z udziałem białych cywilów, może dziennikarzy, a może ludzi od pomocy humanitarnej… diabli wiedzą. W każdym razie było trochę rannych, a lokalna milicja przywróciła spokój, więc pojechaliśmy tam w trzy wozy: sanitarka, pancerka z trzema brazylijskimi żołnierzami, no i Lesik.
– Lesik?
– Za coś przecież bierze pensję. Był wkurzony, bo przydybał na placówce karton z pornosami, a dowodzący kapral na propozycję spalenia tych świństw zaproponował mu pocałowanie się w dupę. Kontrakt mu się kończy – wyjaśniłem, widząc uniesione brwi Gabrieli. – Ja też coś tam mruczałem o wolności prasy i sumienia… Nieważne. I bez tego… Nigdy za sobą nie przepadaliśmy. Kompletna rozbieżność światopoglądów. No więc dojechaliśmy do tej wsi. Europejczyków już nie było: zdążyli zwiać. Opatrzyłem parę skaleczeń; jedyny poległy zabił się, spadając z dachu. Mieli garnizon, a ci tak zwani partyzanci przyszli po mąkę z maczetami i paroma strzelbami. Zresztą tacy z nich partyzanci, jak ze mnie… Po prostu ludzie z pobliskiej wsi. Ta nasza przechwytywała dostawy pomocy humanitarnej, bo leżała bliżej drogi, więc w końcu sąsiadom puściły nerwy.
Zrobiłem sobie przerwę. W oddali huknął następny granat. Artylerzyści Sabaha rozkręcali się wyjątkowo powoli.
– Po ludziach z pomocy humanitarnej została ciężarówka. Stary trup; pewnie po prostu nie chciał zapalić, więc go zostawili. Komendant milicji postanowił ją poświęcić dla utrwalenia porządku. Kazał zdjąć opony, wpakował w każdą trzech wziętych do niewoli szabrowników…
– Trzech? – Chwyciła się pierwszego lepszego słowa. W oczach miała już mrok i byłem pewien, że domyśla się dalszego ciągu. Chyba żałowała, że w ogóle zaczęła tę rozmowę.
– Akurat się mieścili. W tamtych stronach nie ma grubych ludzi. Wolne miejsca poupychali słomą, na to wszystko trochę benzyny i zapałka. Kiedy wjechaliśmy, dopalała się ostatnia trójka. Tak że prawie mieliśmy szczęście. Prawie, bo został jeden z grubsza siedemnastolatek, podobno dowódca. Nie mógł stać, miał przestrzelone podudzie. Podparli go z kilku stron kijami, jak tamtych przed nim. Podobno egzekucja jest spartolona, jeśli ofiara za szybko upadnie, więc paru mężczyzn otacza skazańca z żerdziami i…
Читать дальше