Artur Baniewicz - Afrykanka

Здесь есть возможность читать онлайн «Artur Baniewicz - Afrykanka» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Жанр: Триллер, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.

Afrykanka: краткое содержание, описание и аннотация

Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Afrykanka»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.

Etiopia nieodległej przyszłości. Trwa wojna domowa, oddziały ONZ usiłują opanować chaos. Na pograniczu z Somalią polski patrol zestrzelił niezidentyfikowany śmigłowiec.
Jeden z żołnierzy został ranny. Z Addis Abeby wylatuje komisja mająca zbadać szczątki maszyny. Na pokładzie sanitarnego śmigłowca znajduje się kapitan-lekarz Jacek Szczebielewicz i pewna czarnoskóra dziewczyna. Nikt nie podejrzewa, że kolejny rutynowy lot zmieni się w masakrę. Kilkudziesięciu osamotnionych żołnierzy musi stoczyć prawdziwą wojnę, najbardziej krwawą i tragiczną, jaką Wojsko Polskie stoczyło od roku 1945.

Afrykanka — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком

Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Afrykanka», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.

Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Przed zmarnowaniem następnych naboi powstrzymało mnie warknięcie nad uchem. Ruch za bryłą sanitarki. Numer trzeci.

– Uważaj na boki! – rzuciłem Gabrieli w twarz. – Tego ja biorę!

Miała dość rozsądku, by nie dyskutować.

Przez następne trzy minuty opróżniłem magazynek, wychylając się to tu, to tam i próbując trafić kawałek ludzkiej głowy odległy o czterdzieści kroków. Za każdym razem witała lub żegnała mnie kula, ale jakiś efekt osiągnąłem: udało mi się zablokować go w miejscu, skąd nie dorzuciłby do nas granatem.

Gabriela nie próbowała mi pomagać. Starała się zabić kogoś, kto z kolei próbował wystawić głowę z kępy porastających brzeg wąwozu traw i utrzymać ją w tym miejscu na tyle długo, by zgrać muszkę ze szczerbinką i twarzą dziewczyny. Albo moim karkiem.

Obojgu nie szło. Do wąwozu dotarła nowa dostawa dymu, widoczność spadała. Jakiś czas temu odnotowałem serię czterech wybuchów gdzieś w oddali. Przyjąłem, że nie mają znaczenia. Okazało się, że jednak mają.

Nie chodziło o to, że dotarły do nas rozrzedzone przebytą drogą zagony dymu. Problemem polegał na tym, że gdzieś dalej ważące po kilkadziesiąt kilogramów ładunki masy dymotwórczej pokryły szczelną zasłoną parę hektarów sawanny i oślepiły żołnierzy Filipiaka. Piloci migów nie poczęstowali nas tą drugą salwą bez powodu: nie ulegało wątpliwości, że Sabah rzuca do ataku następną falę piechoty.

– Transporter wraca! – Gabriela ostrzeliwała wschodnią część wąwozu i to ona dostrzegła pędzącego kolosa.

– Spróbujemy go osłonić. – Wymieniłem magazynek. – Chyba będą próbowali wyjechać na górę tym zjazdem za radiostacją.

Nie zapytała, dlaczego para słabeuszy ma bronić żelaznego smoka. Zachowała się jak rasowy piechur: wyprostowała ugięte kolana i zaczęła strzelać. Ja też strzelałem. Bez przerwy jazgotał karabin maszynowy bewupa, a z otwartych włazów nad przedziałem desantowym pluły ogniem ze trzy automaty.

Kosztowało mnie to jeden, a dziewczynę półtora magazynka, ale wóz przebił się. Nie wiem, czy kogoś trafiliśmy. Wszystko rozgrywało się w szalonym tempie, pół tuzina granatów różnego autoramentu i jedna rakieta przeciwczołgowa zderzyły się z dnem wąwozu, wyrzucając w górę kilogramy kurzu, a ludzie Sabaha nie pchali się wcale do muzułmańskiego raju i chowali głowy, gdy obok gwizdały kule. Kłopot w tym, że było ich zbyt wielu w zbyt wielu miejscach.

A jednak bewup przejechał. Pod warkoczem zbyt wysoko wystrzelonej rakiety, przez ognistą kulę jakiegoś ciężkiego granatu, pękającego pod brzuchem, sypiąc iskrami rykoszetów i mrowiem łusek, ryczący, ogromny, wściekły jak osaczony mamut – zbyt wielki i szybki, by ciosy łowców poradziły sobie z jego żywotnością.

Widziałem, jak rozjeżdża faceta, który do mnie strzelał i którego tak długo nie potrafiłem uciszyć. Somalijczyk zerwał się, dostał po plecach klinem pancerza, runął pod gąsienicę – i koniec.

Zza sztucznego pagórka z worków i siatki, kryjących cysternę, zamigotał blady ognik spalanego prochu. Wracał BRDM. Osiemdziesiąt metrów od nas skręcił, zaatakował stromiznę stoku.

BWP zmagał się z grawitacją i sypkim podłożem tuż obok, jakby chcąc natchnąć otuchą mniejszego i słabszego kolegę. Obie wieże obracały się, ziejąc nieustannie ogniem, od obu odskoczyły kreseczki granatów dymnych, wybuchające trzydzieści metrów od wyrzutni. Trudno powiedzieć, co przesądziło. Tak czy inaczej oba wozy wygramoliły się na północny brzeg.

Właśnie wtedy przypomniałem sobie, że na dole jest trochę więcej okopów, nie tylko ten nasz. Były dobrze zamaskowane, przeważnie puste, no i nie strzelano z nich. Chyba. Teraz przejaśniło się nieco i dostrzegłem wychylające się zza piaskowego nasypu głowy w hełmach.

Pierwszego mężczyzny nie rozpoznałem: pobiegł w poprzek wąwozu zbyt szybko. Drugim był Lesik.

– Przedostatni – dobiegł zza pleców głos Gabrieli, poprzedzony szczęknięciem zmienianego magazynka. – Co oni: uciekają?

Jakimś cudem słyszałem ją wyraźnie. No tak: żadnych granatów, a oba wozy odjeżdżały szybko w głąb sawanny.

– Z dystansu więcej zwojują – powiedziałem szybko. Patrzyłem na towarzysza Lesika, który zaległ właśnie u podnóża stoku i machaniem ręki zachęcał kapelana do skoku.

Lesik nie mógł się zdecydować. Mijały sekundy. Ten z przodu uniósł się na łokciu, krzyknął coś, pokazał ręką do góry. Coś mignęło w powietrzu i zupełnie nieoczekiwanie sztuczny pagórek, na tle którego oglądałem leżącego żołnierza, przeistoczył się w krater małego wulkanu.

Olej napędowy to nie benzyna: nie wybucha od byle kuli, iskry czy zapałki. Trzeba go porządnie rozpylić, by zareagował równie żywiołowo, jak jego pobudliwa kuzynka. Ale kiedy w częściowo opróżnioną cysternę trafia kilkusetgramowa porcja materiału wybuchowego…

Według czarnego scenariusza zbiornik miał zostać przedziurawiony kulą lub odłamkiem i po prostu stanąć w płomieniach. Samochód diabli by wzięli, ale bez szkody dla przebywających w pobliżu ludzi.

Granat rozbryzgał wiele kilogramów oleju wokół cysterny i zainicjował jeśli nie wybuch, to w każdym razie gwałtowne spalanie i potężny podmuch. Pagórek z worków i maskowania rozwinął się na boki niczym ogromny kwiatowy pąk oglądany na przyspieszonym filmie. Jeden z płatków nakrył podrywającą się ludzką sylwetkę, od niechcenia wymierzając klapsa podwieszonym do siatki workiem.

W chwilę później znokautowanego mężczyznę dosięgły pierwsze krople spadającego z góry ognia.

Gabriela strzelała do kogoś na zachodzie. Ona i chyba Szyszkowski: od strony punktu dowodzenia dobiegał terkot glauberyta. Nie zwracałem na to uwagi. Patrzyłem na obciążony dwoma workami płat siatki. Poruszał się. Słabo. I płonął. Razem z na pół ogłuszonym człowiekiem, próbującym się spod niego wydostać. Człowiek krzyczał z bólu.

Gdzieś obok pękł granat. Padliśmy twarzami na przedpiersie. Potem Gabriela znów strzelała, oszczędnie, pojedynczym ogniem, a ja…

Po prostu patrzyłem. Bardziej na Lesika niż na morze ognia za plecami przywalonego siatką żołnierza. Tylko Lesik mógł prześcignąć śmierć. I tę ratowanego, i tę ratownika. Bo w grę wchodziły obie i było to jasne dla każdego, z odwróconą plecami Gabrielą włącznie.

– Nawet nie próbuj! – Musiała mieć trzecie oko w potylicy: dałbym głowę, że ani na chwilę nie oderwała wzroku od celownika i miejsca, w którym krył się jej przeciwnik. Marnowała się tu. Z takim zmysłem dookolnej orientacji i budzącym respekt głosem rozgniewanej Amazonki byłaby idealnym belfrem.

Wcale nie chciałem próbować.

– Wyciągnij go! Lesik!!!

Widziałem jego okrytą hełmem twarz. Nie ukrył się, gdy wybuchała cysterna. Później przyszło mi na myśl, że właśnie tak, bezruchem, reagują ludzie, których przerosła sytuacja. Ale wtedy miałem w głowie tylko jedno.

Hełm i kamizelka. Był dużo bliżej, miał na sobie mnóstwo kevlaru i bez porównania większe szanse przeżycia niż ja.

– Lesik!!!

Spojrzał na mnie, to wszystko.

Kilka strzałów, potem wybuch granatu. Worek przede mną zadrżał. Może od odłamków, może od krzyku. Płonący żywcem ludzie krzyczą bardzo głośno. Na początku.

Nim dobiegłem, przestał krzyczeć. Nie szarpał się też; chyba stracił przytomność. Szybko. Albo po prostu biegłem tak, jak to odbierał mój mózg: w żółwim tempie z koszmarnego snu.

Karabin Gabrieli strzelał, strzelał i strzelał. Tamci chyba nie. Nie miałem pewności. Zastrzyk adrenaliny robi z człowiekiem różne dziwne rzeczy. Trochę uskrzydla, trochę ogłupia.

Читать дальше
Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Похожие книги на «Afrykanka»

Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Afrykanka» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.


Отзывы о книге «Afrykanka»

Обсуждение, отзывы о книге «Afrykanka» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.

x