– Kryć się!!! – Wrzasnął zdrowo i chyba nawet bez wspomagania krzyku wystrzałem w powietrze zwróciłby uwagę wielu osób. Ale strzelił, i to trzy razy. – Do schronów!!!
Z tej odległości, nawet przez szkła, nie mógł odróżnić bomb od zasobników z zaopatrzeniem. Biegnąc, usłyszałem jego: „Jeszcze nie!” i bez oglądania się za siebie wiedziałem, że to odpowiedź na nieme, wyrażone spojrzeniem pytanie Szyszkowskiego.
Dopadłem sanitarki, zanurkowałem pod siatkę, na czworakach pokonałem kawałek nietkniętej łopatą ziemi między kołami honkera a brzegiem okopu. Nie byłem pewien, ile czasu mi zostało, więc nie bawiąc się w wyjaśnienia, runąłem z góry na odwracającą się Gabrielę. Zwaliliśmy się między nosze; cała finezja mojego manewru sprowadzała się do tego, że nie grzmotnąłem dziewczyną o żadnego z rannych.
Zabolało jak cholera: zdążyłem ją objąć i to moje łokcie oraz kolana pierwsze zderzyły się z ziemią. Niczego sobie chyba nie złamałem, jednak z mocnym akcentem na „chyba”.
– Pojebało cię?! – Wrzasnęłaby jeszcze głośniej, gdyby twarde lądowanie nie wycisnęło jej z płuc większości powietrza.
– Zaraz spadną bomby! Usta szeroko, zakryć uszy!
Leżała pode mną, wgniatała w ziemię moje obolałe i odrętwiałe łokcie. Miałem tuż przed nosem jej skrzywioną twarz, widziałem dokładnie miejsca, w których pojawią się zmarszczki. Może zresztą już tam były – kwestia definicji. Tak czy inaczej znalazłem się za blisko. Zbyt intensywnie czułem pod sobą ciepło i miękkość, zbyt wyraźny był zapach jej potu. Coś się we mnie zablokowało, mięśnie i rozsądek odmówiły posłuszeństwa. Niewiele można zrobić, leżąc w okopie i czekając na bomby, ale w tym minimum mieściło się i zlezienie z Gabrieli, i zastosowanie się do własnych rozkazów: naszym bębenkom mogło to tylko wyjść na dobre.
Nie zrobiłem nic. Kręciło mi się w głowie na myśl, że mogłoby być tak naprawdę, że mógłbym na niej leżeć, przyglądać się jej spoconej twarzy, oddychać jej zapachem. Noc po nocy, poranek po poranku, popołudniami, w środku dnia – zawsze, gdy tylko zechcę. Pod siatką panował półmrok i mogłem wyobrażać sobie, że ten dziwny, zbolały grymas, zastygły w trochę zbyt wyrazistych rysach jej twarzy, to resztki słodkiego bólu, jaki jej dałem, wspomnienie rozkoszy, które rozlało się po czekoladowym ciele od kędzierzawych włosów poczynając, a na palcach szczupłych stóp kończąc.
Leżałem na niej, a ona nie zrobiła nic, by to zmienić. Patrzyła na mnie, ale żadną miarą nie dało się tego podciągnąć pod pomoc w odzyskiwaniu rozsądku.
Otrzeźwił mnie wybuch pierwszej bomby. Uniosłem się na łokciach. Starałem się nie dotykać Gabrieli, ale w ciasnocie okopu było do dość beznadziejne i kiedy siadaliśmy, nasze nogi, ręce i barki zderzały się miękko ze sobą.
– Gdzieś blisko – powiedziała chrapliwym głosem. – Może… może to niewypał?
Nie było to zbyt mądre pytanie, bo bomba mimo wszystko wybuchła. Ale najwyraźniej nie ja jeden wyczułem, że coś tu nie gra. Coś, co przyrżnęło w ziemię z impetem rozpędzonej ciężarówki, nie powinno w chwilę później pyknąć tak anemicznie, niewiele głośniej od granatu.
Siedziałem skulony, wyczekując z lękiem jakiegoś nieszczęścia. I doczekałem się.
– Samochód się pali! – Szerokie nozdrza dziewczyny wychwyciły swąd sekundę wcześniej. Zerwała się na nogi. Zdążyłem ją złapać.
– Zostaw! To nie pożar! Zrzucili dymne!
Jeszcze przez chwilę patrzyła na samochód, wypatrując płomieni i gaśnicy. Na zewnątrz rozszczekało się działko przeciwlotnicze. Prawie zapomniałem, że mamy coś takiego: Bodnar i większa część obsługi od dawna służyli w piechocie.
Do okopu wlewał się brudnoszary opar. Szybko i w zastraszających ilościach. Poczułem, że plecy nad brzegiem szortów są mokre od potu. Tak jak moje. I chyba też był to bardzo świeży pot.
– Biegnij do beerdeema. – Powoli znikała za kłębami dymu. – Szybko, póki coś widać.
– A ty?
– Dam sobie radę. Mam maskę – dodałem szybko, widząc, że otwiera usta. – Ty nie masz. Tylko byś przeszkadzała.
– A ranni?
– Też mają. – Pchnąłem ją w cuchnący, gryzący oczy i gardło półmrok przy wyjściu. – Zjeżdżaj, ale już!
Nad wąwozem zagwizdał moździerzowy granat. Jeszcze za długi, ale następne pewnie trafią.
– Tu nie ma masek! – Wyszarpnęła mi się. – Puszczaj, do cholery!
Puściłem i na poły po omacku odnalazłem drzwi honkera. Wewnątrz było jeszcze gorzej, ale tłukłem się tym blaszanym pudłem dostatecznie długo, by bez pomocy wzroku odnaleźć, co trzeba. Torba z maską Andrusiaka oczywiście tkwiła pod fotelem – już nawet Bush junior nie wierzył w muzułmańskich bojowników atakujących kogoś gazem.
Ze swoją maską męczyłem się dłużej: leżała na samym dnie plecaka. Nim jej dopadłem, bomba zrobiła swoje i przestałem cokolwiek widzieć. Na szczęście staroświeckie migi wyposażono w przyzwoite, ekologiczne i godne XXI wieku bomby i dym ani nie dusił ponad miarę, ani nie wyciskał wodospadu łez.
Brnąc na czworakach w stronę okopu, zastanawiałem się, czy nie lepiej byłoby się stąd wynieść. Mieliśmy pecha: bomba spadła gdzieś tuż za sanitarką, a słaby wiatr omijał wąwóz górą. Stężenie dymu będzie tu największe, i to cholernie długo. Na razie nie miałem problemów z oddychaniem, ale za kilka, może kilkanaście minut…
– Masz? – Usłyszała mnie, bo raczej nie zobaczyła.
– Dwie. Wiesz, jak się z tym obchodzić?
– Jak?
Wyciągnąłem maskę, odsłoniłem wlot powietrza, przycisnąłem do wyłaniającej się z szarości twarzy.
– Po prostu oddychaj. Raz ty, raz Świergocki. To nie gaz, nic wam nie będzie. I zaciskaj powieki. – Sam już teraz zaciskałem.
– Nie boję się – powiedziała nieoczekiwanie. I już zupełnie innym, rzeczowym tonem, dodała: – Uważaj, Giełza się obudził.
No tak: nieszczęścia chadzają parami.
Póki co, nie było jednak najgorzej. Znaleźliśmy się oboje w okopie, nim moździerzyści poprawili nastawę i nad punktem opatrunkowym zawył pierwszy odłamek. Nikogo też nie przydeptaliśmy: Giełza leżał spokojnie na noszach, pokasływał i grzecznie przyjął ode mnie najpierw krótki instruktaż, a potem parę łyków powietrza z maski.
Wymienialiśmy się co pół minuty – względnie pięć wystrzałów. Moździerz nie bił rekordów szybkości ognia. Granaty padały na południe od wąwozu, w coraz to innych miejscach, próbując zapewne zmusić do milczenia parę PKM-ów, wypluwających w zgodnym duecie taśmę za taśmą.
Niedobrze. Dużo strzałów oznacza zwykle strzały na oślep. Między nami a gromadą mężczyzn, którzy biegli tu pewnie, by zabijać, kuliło się w płytkich dołach kilkunastu wystraszonych dwudziestolatków. Dym oślepił ich, a dziesiątki metrów dzielących poszczególne stanowiska w połączeniu z hukiem i deszczem żelaza uczyniły samotnymi.
Nie byłem pewny, czy wytrzymają. Osamotnienie rodzi panikę, łamie wiarę w sens stawiania oporu. Ale nawet jeśli żaden nie porzuci stanowiska, zło się dokonało. Żołnierz, który sieje dookoła nerwowymi seriami, chcąc już tylko drogo sprzedać życie, jest dużo mniej efektywny od walczącego w zespole.
Wdychając śmierdzące gumą powietrze, zastanawiałem się, do jakiego stopnia jest źle. Dłoń sama odnalazła ramię Gabrieli, zsunęła się po nim i splotła z palcami jej dłoni. Były mokre, ciepłe, sztywne przez chwilę. Potem odwzajemniły uścisk, a mnie znów zakręciło się w głowie.
Читать дальше