– Jak chcesz – mruknął Morawski – możemy z nią najpierw pogadać.
*
Do ewakuacji Giełzy posłużyło coś w rodzaju sań, które dwaj żołnierze przywlekli razem z końcówką stalowej linki. Drugi koniec został na bębnie wyciągarki honkera: wystarczyło ją uruchomić i asekurowany przez pełznących obok ludzi wehikuł ruszył żwawo w stronę wąwozu. Cała operacja przebiegła bez przeszkód, nikt do nikogo nie strzelał.
W punkcie sanitarnym, oprócz Świergockiego, oczekiwała na nas tylko Gabriela. Oczywiście nie potrafiłem tego docenić.
– A tę gdzie znowu poniosło? – warknąłem. Szeregowi, którzy przydźwigali Giełzę, wynieśli się błyskawicznie.
– Jolę? Poszła… no, na stronę.
– Akurat teraz?
Wzruszyła ramionami, ale nie tak, jak na to zasługiwałem, tylko bezradnie i przepraszająco. Jak ktoś, kto czuje się winny.
– Dostał śniadanie? – wskazałem Świergockiego. Chyba spał.
– N… nie wiem.
– Jakieś leki?
– Przecież wiesz, że niedawno wróciłam – powiedziała cicho.
– Jeśli chcesz się bawić w pielęgniarkę, bądź konsekwentna. Jak kogoś zmieniasz przy chorym, to zapytaj o jego stan. I myj ręce – dorzuciłem trochę na wyczucie. Pod siatką panował półmrok, a ona należała do rasy nieźle roztapiającej się w ciemnym tle.
– Mamy mało wody.
Morawski usiadł obok Honkera i przyglądał nam się bez słowa. Nie wiedziałem, które z nich bardziej działa mi na nerwy.
– To weź bańkę i przynieś. Albo idź zająć się swoimi sprawami. Na cholerę mi brudna pielęgniarka?
Dopiero teraz zahaczyłem wzrokiem o jej dłonie. Były zaciśnięte w pięści. To mógł być gniew, ale równie dobrze ucieczka przed chłodem, jakim w nią plunąłem.
Klęknąłem przy noszach Giełzy, wyjąłem instrumenty i przez jakiś czas bawiłem się w pana doktora. Stetoskop, pomiar ciśnienia, na koniec temperatury. Nie myślałem, że wytrzymają tak długo bez słowa.
– Prawie nie gorączkuje. – Sięgnąłem po kanister. Ważył jeszcze mniej niż przed godziną. – Szlag by to… Mówiłem, żeby nie ruszać tej wody! Jest dla rannych i do niczego więcej! Na piśmie mam wam to dać?!
– Mogę skoczyć po więcej – zaofiarował się Morawski.
– Tu był czysty ręcznik – zmiąłem pustą folię i cisnąłem w pierwszą lepszą stronę. Tak się złożyło, że wyhamowała na łydce Gabrieli.
– Masz trochę spirytusu w apteczce? – zapytał Morawski.
– A co: mam go nalać na palce i obmyć Giełzę?
– Na trzy – skinął głową. – Do szklanki. I wypić. Wyraźnie tego potrzebujesz.
Posłałem mu mroczne spojrzenie.
– Lepiej rusz tyłek i przynieś ręcznik z sanitarki.
Przyniósł. Ostrożnie zwilżyłem materiał i zacząłem usuwać brud z torsu żołnierza. Szło dobrze, póki nie doszedłem do pleców. Niełatwo obrócić nieprzytomnego mężczyznę, nie zwalając go z noszy w piach. Uparcie podtrzymując mit samowystarczalności, po prostu go posadziłem. I nagle zabrakło mi rąk.
– Daj ten ręcznik – mruknęła Gabriela. Do szarpania się z nią też brakowało mi rąk. Pozwoliłem odebrać go sobie i ograniczyłem się do podtrzymywania chłopaka. Trwało to wieki: albo uznała, że kara musi być długa i bolesna, albo potraktowała serio moje słowa o czystych rękach pielęgniarki. Nie umyła ich, więc teraz manipulowała ręcznikiem z ostrożnością kucharki, operującej brytfanną w rozgrzanym piekarniku: brązowa skóra jej dłoni ani razu nie spotkała się z brązową skorupą zaschniętej krwi.
Dopiero pod koniec zaświtało mi, że takie przemyślane, delikatne ruchy przynoszą także mniejszy ból.
Unikałem jej wzroku. Do tego stopnia, że przegapiłem całą niemą scenę, w wyniku której Morawski znalazł się obok dziewczyny.
– Skurwiele.
Odwróciłem głowę.
– Musi źle wyglądać – mruknąłem. – Walił w niego jak w bęben.
Gabriela odłożyła ręcznik i pomagając sobie kolanem, przejęła ode mnie ciężar kiwającego się bezwładnie ciała.
– Idę po Filipiaka – oznajmił major. – Powinien to zobaczyć.
Nie zauważyłem, kiedy wyszedł. Znokautowało mnie to, co zobaczyłem. Próbowałem zrozumieć, dlaczego dopiero teraz. Skrzep skrzepem, brud brudem, ale gdzie, do cholery, miałem oczy?!
W końcu wziąłem się w garść. Odszukałem butelkę ze spirytusem, rozdarłem pakiet waty i obmyłem pokaleczony kark. Gabriela robiła swoje, konsekwentnie omijając mnie wzrokiem. Przemówiła dopiero, gdy sięgnąłem po bandaż.
– Może lepiej poczekać – mruknęła. – Filipiak…
– Przepraszam – rzuciłem oschle. Cofnęła rękę.
Założyłem opatrunek i nagle okazało się, że nie mam nic do roboty. Mogłem oczywiście zabić czas, wypytując ją, czy nie próbowała przerobić paru z nas na pokarm dla robaków za pośrednictwem granatnika kaliber 40, ale ostatecznie wybrałem spirytus.
Ogień w gardle dogasał, kiedy brzeg siatki powędrował w górę.
– Zabandażował go pan? – Filipiak nie krył zaskoczenia.
– Za to mi płacą.
– Co pan robi z tą butelką? – zainteresował się kapelan.
– Zakręcam. Spirytus ma przykry zwyczaj: szybko paruje.
– No, ma jeszcze inne przykre właściwości. Na przykład…
– Major mówi, że Giełza ma jakiś napis na plecach – przerwał mu Filipiak, mało zainteresowany chemią. – Coś jakby list. Chyba do mnie.
Nie wiem, czy świadomie akurat wtedy spojrzał w kąt, gdzie wsparta o ściankę okopu stała Gabriela. Wiem, że ją to dotknęło.
– Pułkownik Sabah okazał wielkoduszność – skrzywiłem usta w cierpkim uśmiechu – i nie wpisał adresata. Tak że trudno powiedzieć.
– Pułkownik Sabah?
– Podpisu już sobie nie darował – wyjaśniłem.
– A treść? – zapytał Filipiak po chwili oswajania się z myślą, że to wszystko dzieje się naprawdę. – Co tam jest poza podpisem?
– 65 megaherzów. Cyframi i skrótem, trzeba przyznać. Dokładnie tyle rycia gwoździem w skórze, ile było konieczne. Nie sposób oskarżyć ich o okrucieństwo.
Przyglądał mi się przez chwilę z twarzą jak drewniana maska.
– A poza tym… – zawahał się – wykastrowali go? Posłałem Morawskiemu mało życzliwe spojrzenie. Wyglądało na to, że wszyscy już wiedzą.
Pomyliłem się.
Po raz pierwszy dane mi było zobaczyć kogoś, pod kim uginają się nogi z wrażenia. Dosłownie. Wystarczyły dwa słowa i Gabriela Asmare usiadła na piasku.
– Przeżyje? – zapytał Lesik.
– Raczej tak. Papla – rzuciłem mroczne spojrzenie pilotowi.
– Póki co, wiedzą tylko oficerowie – wzruszył ramionami. – A zresztą… Chłopcy nasłuchali się o Konwencji Genewskiej; diabli wiedzą, czy w krytycznej sytuacji nie przyjdzie któremuś do głowy, że lepiej podnieść ręce, przekiblować parę miesięcy w niewoli, ale przeżyć. Chyba powinni wiedzieć, co ich tam może spotkać.
– Będą przerażeni – powiedziałem spokojnie.
– Już są – mruknął Filipiak.
*
U góry Agnieszka Wielogórska miała na sobie kamizelkę kuloodporną i hełm. U dołu kuse szorty, poniżej których był już tylko lakier na paznokciach zakurzonych stóp. Kiedy wszedłem do okopu, chichotała jak smarkula, a grzebiący w rozbebeszonym radiu Olszan robił sobie przerwę, by łaskotać ją pod piętą końcem śrubokręta. Nie wymagało to zachodu: trzymała nogi na jego udach.
– O… przepraszam. – Zaczynałem chyba odzyskiwać dobre maniery. Do tego stopnia, że omal się nie wycofałem z ich ocienionego samochodową plandeką dołka. – Nie chciałem…
Читать дальше