– Naboje?
– Filipiak wyszeptał przez radio, że potrzebuje medyka. – Wyciągnął kartonowe pudełko z amunicją kalibru 9 mm i dwa pistoletowe magazynki, już napełnione. – Nie mówił, że masz być akurat ty, ale jakoś nie widzę tej panienki w roli Marusi.
– Wyszeptał? – Musiałem mieć dostatecznie zbolałą minę i Morawski darował sobie nazywanie rzeczy po imieniu.
Uzupełniłem amunicję we własnych magazynkach, włożyłem te od majora w kieszenie. Cztery; sześćdziesiąt naboi. Plus te w paczce. Dużo, ale jakoś nie podniosło mnie to na duchu.
Poprawiliśmy oporządzenie i wyczołgaliśmy się z okopu.
Następny kwadrans trwał w moim subiektywnym odczuciu dobrą godzinę. Pewnie dlatego ucieszył mnie widok żołnierskiego buta, wyłaniający się zza setnej kępy suchorostów. Chyba zdążyłem uwierzyć, że nigdy nie dopełznę do Filipiaka.
Zmęczenie to dobry środek uspokajający. Odkryłem to dwa metry dalej, gdy powyżej buta ukazała się zeszmacona, niegdyś biała opończa zastępująca mundur. Z tyłu brakowało jej sporego fragmentu: pocisk wyszarpnął nieszczęśnikowi spory kawałek pleców. Zwłoki jeszcze nie śmierdziały: noc była naprawdę chłodna.
Kilka krzaczków dalej znalazłem wreszcie tych, których szukałem.
Staśko leżał w połowie drogi między porucznikiem a Giełzą i nawet poruszał się, nie potrafiłem jednak nazwać czynności, jaką wykonywał. Na fotografii wyglądałoby to na nakłuwanie saperską macką kamienistej ziemi. Tyle że fotografia abstrahuje od czasu. Chłopak miał ruchy oblepionej syropem muchy i od razu zorientowałem się, że coś nie gra.
Przeniosłem spojrzenie na Giełzę. Wciąż żył. Wyglądał jak świeżo ekshumowane zwłoki, ciasno przywiązane do pnia, tyle że zwłoki nie spływają potem spod pach. Powieki zakrywały oczy, a głowę utrzymywał w pionie szeroki knebel, owinięty wokół pnia.
– Nie da się podejść? – Strach rozciągał przestrzeń tak samo jak czas, ale choć mogli mnie zabić sto razy, gdybym próbował wstać i podejść do Filipiaka, obiektywnie nie było to daleko i mogłem posługiwać się głośniejszym szeptem.
– Nie wiadomo.
Nawet Morawski, który potraktował serio wręczenie mu karabinu i jeździł teraz wzrokiem po otoczeniu z metodycznością dobrego radaru, przerwał na chwilę i posłał porucznikowi zdziwione spojrzenie.
– Jak to?
– Kamień i glina. – Filipiak trącił rudawe podłoże magazynkiem beryla. – Za cholerę nie wymacasz miny.
– Znalazł jakąś? – wskazałem wzrokiem sapera.
– Nie. I chyba nie znajdzie. Wysiadł.
– Co? Jak to…?
– Tak to. Koniec. Stres, załamanie, zwał jak zwał. Dobrze, że przyszliście, bo trzeba go tu ściągnąć. Osłonicie. Nie wiem, może będę musiał wstać.
– Kogo ściągnąć? – Byłem z lekka oszołomiony, ciągle nie wierzyłem, że dobrze go zrozumiałem.
– Od pięciu minut leży i dziabie to samo miejsce. Próbowałem z nim rozmawiać, ale nie reaguje, a wrzeszczeć nie mam ochoty. Jesteśmy tu w martwym polu, ale jeden granat i…
Rozumiałem, w czym rzecz. Giełzy nie przytargano tu bez powodu. Leżącą u jego stóp płachtę z brudnych worków ktoś zdarł z niego stosunkowo niedawno: nocą nie miało to sensu. Byli tu parę minut temu i chyba nie odeszli daleko. Zostawili przynętę, odsłonili ją, gdy wszystko było gotowe, i teraz zapewne czekali. Przynajmniej jeden. Tkwiliśmy w zagłębieniu terenu, w grę wchodziły jedynie granaty i niezależnie od tego, czy będą to karbowane jaja rzucane ręką, czy wystrzeliwane z odległości kilometra pociski moździerzowe, w pobliżu powinien ukrywać się ktoś, kto dałby sygnał do ataku.
Popatrzyłem na sapera. Leżał tam, gdzie poprzednio, ani centymetra dalej. Druciany szpikulec macki nie poruszał się już.
Filipiak uniósł tułów i na czworakach ruszył naprzód. Chyba starał się stawiać dłonie i kolana jedynie na śladach Staśki, ale przy takim podłożu nie była to żadna gwarancja przetrwania.
Kilkanaście metrów. Na każdym z nich mógł się ze cztery razy oprzeć o coś, co pozbawi go kończyny, jeśli nie życia. Czekaliśmy na huk.
Doszedł cały i zdrowy. Przez chwilę tłumaczył coś skulonemu chłopakowi, ale efekt okazał się żaden. Oplótł go więc ramieniem i zaczął ciągnąć. Osłonięty plamistym pokrowcem hełm uniósł się tylko o kilkanaście centymetrów wyżej – ale to wystarczyło.
Coś puknęło z prawej strony, w sekundę później zajazgotał automat Morawskiego, a jeszcze później eksplodował granat.
Przeniosło go o dobre trzydzieści metrów. Rzucając nie da się tak spudłować. No i ten dźwięk…
– Widzisz go? – Sam przeczesywałem wzrokiem lewą stronę świata: nieszczęścia lubią chadzać parami.
– Chyba. Coś jakby ruch.
Może i widział, ale nie pomogło to nam. Po paru sekundach krótka melodyjka powtórzyła się: najpierw ciche puknięcie granatnika, później – czyli za późno – jazgot beryla, a w finale trzask granatu.
Tym razem bliżej. Za blisko. Kłąb pyłu zakrył sklejone sylwetki piechurów, coś gładko ścięło gałązkę tuż przy mojej głowie. Durnej głowie, której nie raczyłem nakryć hełmem.
Trzeci granat rozerwał się w koronie akacji, rosnącej między nami a strzelcem. Morawski nie odgryzł się: tamten pewnie zmienił pozycję. Za to Staśko zareagował.
Może nadal znajdował się w szoku, ale niewielu psychologów potrafiłoby to zdiagnozować: najpierw musieliby go dogonić. Przebiegł obok mnie, nim w ogóle zorientowałem się, że ktoś biegnie.
Filipiak pozostał tam, gdzie był. Morawski na chybił-trafił, ale spokojnie i metodycznie, pojedynczym, mierzonym ogniem, ostrzeliwał podejrzane kępy roślinności. Inni też strzelali – chyba na podobnej zasadzie. W tym celowniczy somalijskiego karabinu maszynowego, który zaczął wymacywać nas, bijąc krótkimi seriami z odległego wzgórza. Na szczęście, póki leżeliśmy w zagłębieniu, nie stanowił problemu.
Niewidzialny grenadier stanowił. Czwartym pociskiem omal nie wykończył Filipiaka. Widziałem, jak trafiony odłamkiem hełm przekrzywia się porucznikowi na głowie. Na jego miejscu zwiałbym stamtąd czym prędzej, ale on pozostał konsekwentny i po prostu szybciej odczołgał się w bezpieczne miejsce.
Dwa następne granaty upadły z grubsza tam, gdzie po raz pierwszy pokazał się napastnikowi.
– Nie widzisz…? – Nie dokończyłem: Morawski gdzieś przepadł. Za to Filipiak wyłonił się z chmury kurzu tuż obok, szarpnięciem za pas dał znać, że ciągle leżymy w niedobrym miejscu. Miał rację: kiedy doczołgiwaliśmy się do najbliższej dziury, kolejny granat pękł ze trzy metry od mojej poprzedniej pozycji.
Zagłębienie było żałośnie płytkie, ale Filipiakowi uderzyło chyba do głowy nagłe poczucie bezpieczeństwa. Ni z tego, ni z owego podniósł się na klęczki i wywalił w zarośla cały magazynek.
– Teraz już wie, gdzie jesteśmy – rzuciłem cierpko, gdy zwalił się na brzuch i przeładowywał beryla.
– Wystrzelał ze dwa kilogramy. Jeszcze chwila i będzie goły.
Niby miał rację: trzy naboje do granatnika to kilogram, a do ataku nie biega się z toną żelastwa na karku.
– A jak trafi? – Rachunki rachunkami, ale właśnie nas zabijał.
– Prędzej Giełzę niż nas.
Giełza. Zupełnie zapomniałem, że ktoś taki istnieje.
Uniosłem głowę. Poderwany wybuchami pył powoli opadał, widoczność nie była jednak najlepsza i nie miałem pewności, czy naprawdę krzyżujemy spojrzenia. Dopóki nie zaczął krzyczeć.
Knebel robił swoje i brzmiało to jak kwilenie dziecka. Źle brzmiało. Niełatwo wsłuchiwać się w podobny dźwięk, patrząc na człowieka mogącego umrzeć w następnej sekundzie, całkowicie bezradnego i świadomego grozy swego położenia. Natychmiast wybaczyłem Filipiakowi strzelania Panu Bogu w okno, choć ten mógł zapatrywać się na to inaczej i zwalić nam na głowy granat numer siedem.
Читать дальше