– Ostrzegała nas – przypomniałem. – Gdyby nie to…
– Trzynaście trupów – mruknął Bielski. – Może już starczy?
– Co niby mielibyśmy zrobić? – zapytał Morawski.
– Co się stało, to się stało. Trudno. Nie wiedzieliśmy, że ta czekolada zaciukała własną teściową. Teraz wiemy. Gdyby ją oddać rodakom… To ich sprawy. Nikt słowa nie powie.
Na szczęście ławki bewupa skierowane są ku burtom i rozdzielone zbiornikiem. Nie musiałem krzyżować z nikim spojrzeń.
– Tu nie ma etiopskiej policji – rzucił oschle Filipiak. – A ona ma polskie obywatelstwo.
– Mówi, że ma. Jakby tak wcięło jej paszport… Zresztą kto wie, czy nie jest lewy? A w zastępstwie policji mogą ją przymknąć tutejsi żołnierze. Ci, co do nas strzelają. Kto by tam odróżnił rządowego tubylca od antyrządowego? Założę się, że gdyby pogadać, przyślą paru przyzwoicie ubranych, może nawet w mundurach.
– Przepraszam – Olszan uniósł się, otworzył właz dachowy. – Idę do mojej katarynki. Wyrzygam się po drodze.
Bielski zamilkł.
– My też się przejdziemy, doktorze – mruknął Filipiak.
*
Po usunięciu jednych noszy i przekazaniu nadal nieprzytomnego, ale zdrowego jak byk Maciaszka pod opiekę kolegów, okop zrobił się duży. Gabriela doprowadziła go do porządku, układając worki. Kiedy nadeszliśmy, kończyła mocować dach z siatki.
– Zasnął – powiedziała cicho. – Pan do niego, poruczniku?
– Do pani.
Weszliśmy do środka. Dziewczyna włączyła żarówkę i usiadła naprzeciwko Filipiaka z niewyraźną miną. Było już chłodno, nie pociła się i może dlatego dopiero teraz zauważyłem, jaka jest brudna.
– Straciłem dwunastu żołnierzy, odkąd się pani zjawiła – zaczął. – Ktoś zniszczył nasz śmigłowiec. Ktoś próbował otruć podoficera dyżurnego tamtej nocy, a kiedy się nie udało, poderżnął mu gardło. Pech. Pawlikiewicz uczestniczył w krucjacie trzeźwości. Chłopcy dokuczali mu z tego powodu. Żaden nie próbowałby usypiać go akurat piwem. Nie było cienia szans, że w ogóle przyjmie puszkę. A jednak przyjął. Dlaczego?
– Chyba wiem, do czego pan zmierza – mruknąłem. – Wziął, bo ktoś częstował, a jemu głupio było odmawiać i się tłumaczyć po raz setny. Łatwiej wsadzić puszkę w kieszeń i potem oddać koledze. Inaczej mówiąc: dostał prezent od obcego.
Twarz Gabrieli była szara. Nie tylko od kurzu.
– To ktoś, kto przyleciał sokołem – powiedział Filipiak.
– Nie ja – popatrzyła mu w oczy. Jakiś czas mierzyli się wzrokiem. Wytrzymała, choć była przerażona tym, co sugerował. Napinała mięśnie, ale niewiele to pomogło: raz po raz wstrząsał nią dreszcz.
– Dlaczego ona? – zapytałem. – A nie na przykład ja?
– To pan odkrył, że Maciaszka uśpiono. Sam bym na to nie wpadł.
– Logiczne – przyznałem z mieszanymi uczuciami. Miło być jedynym nieskazitelnym. Ale nie podobało mi się, że Filipiak podejrzewa o coś wyjątkowo paskudnego któregoś z siedmiorga pozostałych pasażerów sokoła. – Tylko mnie pan skreślił?
Nie spieszył się z odpowiedzią. Może liczył, że Gabriela pęknie, wyciągnie zza stanika legitymację GRU względnie al Kaidy i płacząc, zacznie błagać o litość.
To oczywiście przenośnia: widać było, że nie nosi stanika.
– Pewniaka mam jednego – przemówił w końcu. – Pana. Ale są też półpewniacy. Pamiętacie tę urwaną łopatę? Gdyby odpadła, to kto pożegnałby się z życiem?
– Racja – przyznałem. – Skreślamy pilotów. Zostaje pięcioro.
– Czworo – westchnął i popatrzył na Gabrielę. – Pani też tam była.
– Ja? – zdziwiła się.
– Doktor wyciągnął panią w ostatniej chwili. Właściwie to wyrzucił jak worek. – Posłała mi wieloznaczne spojrzenie. – Ale niech się pani nie cieszy. Skreślę panią z listy podejrzanych pod dwoma warunkami.
Posłuchała go i nie zaczęła się cieszyć.
– To znaczy? – wyręczyłem ją.
– Jest pani katoliczką? – zignorował mnie. Zawahała się, ale tym razem kiwnęła głową. – W porządku. Więc kapelan panią przeegzaminuje.
– Odbiło panu?! – znów zabrałem głos w imieniu Gabrieli.
– Jeśli ktoś uszkadza śmigłowiec, a potem nim leci, to mamy do czynienia z atakiem samobójczym – wyjaśnił spokojnie. – Tego się nie robi dla pieniędzy. Dla idei też już nie. Praktycznie tylko muzułmańscy fanatycy walczą takimi metodami. A fanatycznym muzułmaninem nie zostaje się z dnia na dzień. Może są wyjątki, ale żeby obwiązać się dynamitem i wysadzić razem z autobusem pełnym Żydów, zwykle trzeba się urodzić w odpowiedniej rodzinie. Zakładam, że jeśli potrafi pani zachować się na mszy, zna modlitwy, chodziła na religię i tak dalej, to nie jest pani z żadnej al Kaidy czy innego Hamasu.
– Ja chyba jestem – rzuciłem z polemicznego rozpędu. – Bo w kościele byłem dwa razy w życiu. Jak mnie chrzcili i na ślubie kolegi.
– Dlatego nie pan będzie przepytywał – uśmiechnął się. Otrzeźwiałem. Zdałem sobie sprawę, że takim postawieniem sprawy wyświadczam Gabrieli niedźwiedzią przysługę. – Poproszę Lesika.
Nie wyglądała na zaniepokojoną. Ale na szczęśliwą też nie.
– To konieczne? – zapytała bez zapału.
– Nie. Ale łatwiej byłoby mi uwierzyć, że to nie pani robota.
Skinęła głową.
– A ten drugi warunek?
– Opowie pani całą tę historię z Sabahem i jego matką. Szczegółowo.
Jej twarz znieruchomiała.
– Wszystko już powiedziałam.
– Niczego pani nie powiedziała. – W duchu przyznałem mu rację. – Muszę wiedzieć, o co poszło. Albo się pani wytłumaczy, albo…
– Rozstrzela mnie pan? – To nie była ironia, to było prawie pytanie. Może dlatego Filipiak zachował spokój.
– Nie. Po prostu będę musiał przydzielić pani straż, może związać. Nie będzie to przyjemne, ale nie w tym rzecz.
– A w czym? – zapytała beznamiętnie.
– To oznacza wyłączenie dwóch ludzi z walki i pracy. Plus pani – dodał nieoczekiwanie. – Zakładam, że jest pani porządną dziewczyną z miasta Łodzi. Więc proszę, by pozwoliła mi pani tego nie robić. Mogą nas wszystkich wyrżnąć, bo w krytycznym momencie jeden szeregowy będzie stał nad panią z karabinem, a drugi odsypiał wartę.
Nie spodziewałem się po nim takiej zagrywki.
– O co panu chodzi? – Coś pękło w jej głosie.
– Chciałbym pani wierzyć. Zwłaszcza teraz.
– Dlaczego: teraz?
– Straciłem co trzeciego ze swoich ludzi, a nic nie wskazuje na to, że skończyliśmy tę cholerną wojnę. Nie wiem, co powiedzieć tym, którzy zostali. A coś powinienem. Na razie są zszokowani, ale jak trochę posiedzą w okopach, pomyślą, co się stało…
Przez jakiś czas nikt się nie odzywał.
– Powinnam… odejść? – Wyartykułowanie tych dwóch słów kosztowało Gabrielę wiele wysiłku. Filipiak nie od razu odpowiedział.
– Padła taka propozycja – mruknął. – Oczywiście nie mamy zamiaru… Po prostu muszę przekonać ludzi, że walczą w słusznej sprawie.
– To wojsko – przypomniałem mu. – Ochotnicy w dodatku. Płacą nam za to, by bronić Polaków przed obcymi. To proste jak budowa cepa.
O dziwo, uśmiechnęli się oboje. Blado, ale jednak.
– Życie jest bardziej skomplikowane – powiedział. – Możemy mieć kłopoty, jeśli nie przekona ich pani do siebie.
– Co niby miałaby zrobić? Poprowadzić atak na bagnety?
– Wystarczy, że powie prawdę. – Uciekł spojrzeniem ku śpiącemu na noszach żołnierzowi. – Jeśli to panią krępuje… Może pani o tym pomówić z kapelanem albo którąś z kobiet. No i oczywiście może się pani zwierzyć doktorowi. Nieważne. Chodzi o to, bym w końcu usłyszał jakąś sensowną historię, choćby pośrednio.
Читать дальше