– Matka wyjechała do Niemiec. – Nie patrzyła na mnie. – Przy pierwszej okazji. Zostawiła nas. Niby że stan wojenny. Dziadek chyba wiedział, że to pic. Ostro działał w Solidarności, z Wałęsą był prawie na „ty”. Nie zamknęli go, palcem nie tknęli, więc niby czemu jakąś smarkulę… Ale tata i ja… Tu się zabija przeciwników politycznych. Miał prawo myśleć, że Jaruzelski ją kropnie, gdyby próbowała wrócić. Zabierał mnie do Etiopii, widziałam wojnę z bliska. Był inżynierem, dostał pracę w Erytrei. Wtedy jeszcze była nasza, ale już się nie dało żyć. Tata budował głównie dla wojska, naprawiał, co partyzanci wysadzili. Cały czas pod osłoną armii. To wtedy nauczyłam się strzelać. W końcu omal nas nie zabili. Przestraszył się, wróciliśmy do Polski. Tu się wszystko waliło, a tam komuniści stracili władzę. Miałam czternaście lat. Ciągle wierzyłam, że matka wróci. Już mogła.
– Nie wróciła? – Ani razu nie nazwała jej mamą. Właściwie nie musiałem pytać.
– Wpadła na parę dni. Chciała zabrać mnie do Niemiec i przerobić na Gabi Bauman. Pogoniliśmy ją z dziadkiem, chociaż ciężko mu było, bo teraz to już nie ma szans, by nazwisko przetrwało.
– Hmm.
– Co: „Hmm”? – W końcu uniosła twarz. Jej oczy nadal lśniły, ale uśmiechnęła się do mnie.
– Typowy kumpel Wałęsy nie liczył chyba na prawnuki Baumanięta.
Niejedna dziewczyna poczułaby się dotknięta. Ona się roześmiała.
– Pudło – powiedziała, podnosząc się na równe nogi. – Sama jestem przedślubna; zdążył się oswoić.
– Za dużo pytań – wyznałem w przypływie samokrytyki. – Chyba mam zły dzień. O czym właściwie…? A, tak. Miałaś się myć.
– Co po czystym ciele, gdy dusza brudna? – Błysnęła zębami. – Ale poważnie: mówię, bo chcę. Nic o mnie nie wiecie, a musicie strzelać z mojego powodu. To nie w porządku.
– Strzelamy, bo masz orła w paszporcie. To wystarczy.
– Ładnie powiedziane – przyznała. Potem schyliła się, podniosła kanister: to na nim, nie na worku siedziała przed sanitarką. – Zmieńmy temat. Myślisz, że mogę?
Nasze palce spotkały się na uchwycie. Cofnęła dłoń. Nie za szybko, ale co innego zwróciło moją uwagę.
– To ten? – zapytałem z niedowierzaniem. – Co ona: prysznic brała?
– Dziewczyny lubią być czyste. – Zabrzmiało to prawie jak deklaracja solidarności z Jolą. Może była szlachetna, a może delikatnie przypominała, że też jest dziewczyną i należy jej się następne dziewiętnaście litrów wody. Bo tyle z grubsza ubyło.
– Zabiję tę kre… – urwałem, nasłuchując. – Mogłabyś się położyć?
– Nic za darmo, co? – Miała wypaczone poczucie humoru, ale przynajmniej wiedziałem, że żartuje. Bo wyciągnęła się – na brzuchu – zanim jeszcze skończyła mówić. Nie potłukła sobie przy tym niczego, i to też dobrze świadczyło o jej zrozumieniu sytuacji.
Mieliśmy trochę czasu. Mogłem, nie zdzierając sobie łokci w błyskawicznym padzie na twarz, zalec obok niej, przełożyć kanister za jej głowę i – nie puszczając uchwytu – wtłoczyć popiersie Gabrieli w najlepszy okop, jaki wchodził w rachubę w tych okolicznościach. Blaszano-mięsny.
Oczywiście spieprzyłem sprawę. Pociski moździerzowe są dużo wolniejsze od zapowiadającego je dźwięku. Zdążylibyśmy do prawdziwego okopu. Na szczęście nie miało to znaczenia: granat chybił – w moim subiektywnym odczuciu – o pięćdziesiąt metrów.
– Zabieramy się stąd. – Nie krzyczałem i nawet wstawałem stosunkowo wolno. – To chyba rozgrzewka.
– Moździerz, prawda? – Była raczej przygnębiona niż wystraszona. Nie odpowiedziałem. Podniosłem kanister i ruszyłem w stronę okopu.
Był rozległy, ale płytki: siedzący człowiek musiał liczyć na szczęście albo jakość hełmu – na przedpiersie raczej nie. Rannym to nie przeszkadzało, bo leżeli, ale po ustawieniu noszy miejsca na dnie zostało niewiele. Jola, przytulona brzuchem do ziemi, niemal w całości wypełniła wolną przestrzeń. Widziałem ją wyraźnie: trochę wyżej paliła się podłączona do akumulatora honkera żarówka.
– W porządku, siostro. – Była tak przerażona, że nawet nie uniosła głowy. – To robi dużo hałasu, ale nie jest takie straszne. Byle się nie wychylać. – Granat numer dwa rozerwał się z hukiem równie daleko jak pierwszy, tyle że na południe od wąwozu. – No i widzi pani: żyjemy. – Popatrzyłem na Gabrielę, rozpłaszczoną na ziemi między bokiem samochodu a krawędzią dołu. – Ciasno tu. Nie pomieścimy się wszyscy. – Trzeci granat uprzedzał już gwizdem o swoim przylocie. – Poszukam sobie jakiegoś okopu i…
– Nie zostanę tu!
Krzyczała z nosem przyklejonym do ziemi – kiepsko to wyglądało.
– Może w transporterze? – rzuciła niepewnie Gabriela. Zakląłem pod nosem i zawróciłem.
Trzeci pocisk okazał się pociskiem oświetlającym. Nie wróżyło to za dobrze, ale za to dobiegłem do bewupa, nim nadleciał czwarty, i niczego sobie nie połamałem w ciemnościach.
Wewnątrz, oprócz ścisłej załogi, oczekiwało lepszych czasów jeszcze czterech żołnierzy.
– Kurwa, zamykaj to! – krzyknął któryś. Szarpiąc za klamkę, otworzyłem zarazem drogę odłamkom.
– Zajmuję dwa miejsca dla pielęgniarek!
– Rozmnożyły się? – zakpił jakiś inny głos. Zatrzasnąłem drzwi i, przedłużając ruch, wjechałem nogami pod brzuch transportera. Całego ciała ukryć nie zdążyłem.
Rąbnęło idealnie w środku wąwozu. Daleko, ale pociski moździerzowe słyną z mnogości odłamków. Jeden z nich doleciał aż tu. Lewe drzwi, te nade mną, zaiskrzyły. Metr – tyle zabrakło. Nie miałem kamizelki.
Zerwałem się. Biegłem szybko, ale z początku po prostu w obawie przed kolejnym granatem. Dopiero potem uświadomiłem sobie, że w okolicy sanitarki gęstość odłamków musiała być kilkadziesiąt razy większa.
Jakbym dostał kopniaka w tyłek: prawie przeleciałem te kilkadziesiąt metrów. Moździerz kalibru około osiemdziesięciu milimetrów – na tyle go oceniałem – potrafi wystrzelić do trzydziestu pocisków na minutę. W praktyce strzela się znacznie wolniej, ale i tak rozsądek nakazywał podzielenie trasy na pół i przystanek w którymś zagłębieniu. Somalijczycy wstrzelali się, śmierć mogła teraz spadać z nieba dużo szybciej niż dotychczas.
Nie usłuchałem głosu rozsądku. Granat numer pięć wybuchł, gdy biegłem. Nie zabił mnie, bo spadł gdzie indziej. Nawet nie przestraszył. Potrafiłem myśleć tylko o numerze czwartym.
Jeśli siedziała w momencie wybuchu…
Nawet jeśli tak, to miała szczęście: powitało mnie jej niespokojne, ale w pełni przytomne spojrzenie. Nie była ranna, choć obłożony workami samochód stracił kolejną szybę, a spod podartego płótna tu i tam sypał się leniwie piasek.
– W wozie Bielskiego są wolne miejsca. Bierz Jolę i…
Nie musiała brać. Dziewczyna zerwała się sama i – depcząc Maciaszka, którego sekundę wcześniej do złudzenia przypominała, jeśli idzie o aktywność – wypadła spod siatki.
– Biegnij za nią! – pchnąłem Gabrielę. Ktoś jęczał; Jola stratowała nie tylko ofiarę piwa. Nie mogłem zaliczyć jeszcze jednej rundy między sanitarką a bewupem, odprowadzić jej. Radziła sobie sama. Ranni nie. A obaj oprzytomnieli.
– W porządku, chłopcy. – Wsunąłem się do okopu, usiadłem. – To nic takiego. Jak tam, Świergocki? Boli?
– Trochę. – Nie wyglądał dobrze.
– Jak trochę, to dobrze. – Przez chwilę trzymałem dłoń na jego czole. – Dziewczyny wyszły, więc może skorzystamy z okazji, co? Pęcherz nie dokucza?
Читать дальше