– A co ze wschodnią częścią wąwozu? – Uczciwie mówiąc, pytanie przyszło mi do głowy, bo stamtąd właśnie nadeszła ciemniejsza od nocy, długonoga, miękko stąpająca postać.
– Musi starczyć bewup – wzruszył ramionami Filipiak. – Nie mam ludzi do prac saperskich. Ale spokojnie: nic się tam nie ruszało. Uderzą od czoła i z prawej.
– Przepraszam. – Głos Gabrieli brzmiał na poły prosząco, na poły buntowniczo. – Niech mi pan da jakiś karabin. Potrafię strzelać.
– Słucham?
– To moja wina – wykonała nieokreślony ruch ręką. – Nie mam zamiaru chować się za cudzymi plecami. Naprawdę potrafię…
– Doskonale – uprzedziłem Filipiaka. – Właśnie szukamy ludzi. Trzeba przegrodzić zasiekami tamten koniec wąwozu. Poruczniku, ma pan pod ręką kogoś, kto mógłby zakładać miny?
Chyba po prostu nie miał ochoty na użeranie się z nami.
– Weźcie Giełzę – westchnął.
*
Miejsce nie było dobre: tylko jedno zbocze znajdowało się w zasięgu ognia bewupa, ukrytego przy następnym zakręcie. Ale było tu wąsko i rosło parę drzewek, których potrzebowaliśmy.
– Tutaj – podjął decyzję Wołynow.
Trzy pnie uzupełnione palikami, które wbijali Zanetti z Morawskim, miały stanowić solidny szkielet. Oblekaliśmy go stalową spiralą drutu ostrzowego, najeżoną żyletkopodobnymi elementami tnącymi. Skrajne kręgi zaopatrzono w uchwyty, dzięki czemu dwie osoby mogły szybko rozciągnąć kilkumetrowy odcinek – i na tym kończyła się łatwizna. Poszczególne odcinki należało po pierwsze połączyć. W Addis Abebie widziałem policyjną wersję zaopatrzoną w specjalne zatrzaski przyspieszające montaż, ale nasza, tańsza, wymagała drutu i kombinerek. Po drugie, wał wysoki i szeroki na metr nie zatrzyma w pojedynkę młodego mężczyzny – potrzebowaliśmy co najmniej dwóch, a lepiej trzech równoległych, sąsiadujących z sobą linii. Żeby nie poodciągano ich, co z racji na lekkość systemu nie wymagało tłumu Herkulesów, dobrze było zakotwiczyć całość – to po trzecie.
Krótko mówiąc: mieliśmy co robić.
Biegałem z Gabrielą w górę i dół stoku, oplatając taśmę wokół jednego pnia i zawracając do drugiego. Kilkanaście kroków od linii gęstniejącej zapory, w mdłym blasku akumulatorowej lampy, Giełza i Wołynow łamali podpisany przez Polskę traktat o zakazie stosowania min przeciwpiechotnych. Parę lat temu część państw – akurat tych najmniej upapranych krwią cywilów, którzy tracili życie i nogi na polach minowych jakiegoś Afganistanu czy Kambodży – zobowiązało się wycofać z użycia wszystko, co może samo wybuchnąć pod ludzką stopą. Nie oznaczało to wyeliminowania pułapek przeznaczonych do rażenia siły żywej, a tylko tyle, że te nowe, dopuszczane przepisami, nie mogły działać samoczynnie. Ktoś, kto nadal chciał wspomagać się minami, musiał przestawić fabryki na produkcję odpalanych zdalnie ładunków kierunkowych, skądinąd bardzo skutecznych. Polski przemysł dostarczał wojsku zupełnie przyzwoitych min tego typu, a firmom ochroniarskim – systemów alarmowych po przyzwoitej cenie. Do Etiopii, gdzie panował wieczny deficyt żołnierzy, trafiły jedne i drugie: miny, by zabezpieczyć skąpo obsadzone posterunki, czujniki, by zastąpić zbyt nielicznych wartowników. Było tylko kwestią czasu opracowanie przez domorosłych racjonalizatorów skrzyżowania technologii militarnej z cywilną. Właśnie jedną z takich oddolnych inicjatyw miałem teraz okazję oglądać w trakcie kolejnych nawrotów. Przy bewupie czekała zapalarka, a idąc tu, przeciągnęliśmy kabel z rozgałęźnikiem, ale pierwsze miny, jakie nasi saperzy ustawili, miały wybuchać od szarpnięcia za staroświeckie odciągi z żyłki.
Łamaliśmy prawo, ale nikt jakoś nie protestował. Nawet Lesik. Fakt, że przyświecał latarką nam i tylko nam, trudno było odbierać jako wyraz dezaprobaty dla poczynań tamtych dwóch – oni mieli własne źródło światła, my z Gabrielą nie.
Układaliśmy drugą linię falangi – tak się to bodajże nazywało – kiedy na południu zagrzmiały karabiny. Ze dwadzieścia naraz.
Z naszej strony odpowiadał tylko karabin maszynowy beerdeema. Potem, sporadycznie, wspomagały go cekaemy drużyn piechoty. Beryle milczały. Miały milczeć. Grochulski widział przeciwnika, był nietykalny za pancerzem i dysponował mnóstwem szybko dostępnej amunicji. Wbrew pozorom był równorzędnym przeciwnikiem dla tyraliery niemal ślepych napastników. Dopóki atakujący byli daleko, nie było sensu ostrzeliwać z beryli kryjącej ich ciemności i rozbłysków ognia u wylotów luf. Wymiana ciosów z Somalijczykami, którzy nie biegli, tylko leżeli i walili z karabinów do każdej pojawiającej się z przodu plamki światła, była nieopłacalna z punktu widzenia rachunku prawdopodobieństwa i Filipiak wiedział, co robi, zabraniając żołnierzom wychylania się z okopów.
Miał rację: nie byli potrzebni.
– Czterysta metrów – ocenił Wołynow. – I zalegli. Nie ma strachu.
Wróciliśmy do pracy. Można było nie ufać Kazachowi, ale na szczęście był jeszcze polski szeregowy, tkwiący w okopie kilkanaście metrów od nas. Żołnierz zamykał lewe skrzydło drużyny Hanusika, miał noktowizor i choć z jednym automatem nie zatrzymałby idącego wzdłuż wąwozu natarcia, powinien je odpowiednio wcześnie wypatrzyć.
Tak nam się wydawało.
Po paru minutach strzelaniny akompaniament postukujących w dali karabinów spowszedniał, przestał robić wrażenie. W jakiś przewrotny sposób zagłuszał strach – niezrealizowane groźby mają tę właściwość. Przede wszystkim jednak zagłuszył odgłos szybkich kroków.
– Uwaga!!! – Gabriela pierwsza zahaczyła wzrokiem o zarośla we wschodniej części wąwozu. Puściłem taszczony na górę odcinek spirali, odwróciłem się. W zagęszczonym blaskiem lampy mroku coś się ruszało. Coś wielkiego albo coś, co było w wielu miejscach naraz. Sięgnąłem do kabury.
– Padnij! – Wierzyłem, że usłucha, ale i tak skoczyłem w jej stronę. Tam, w górze, za krawędzią wąwozu, było życie. Jej, moje i może nawet niektórych spośród tych w dole.
Zaraz potem w krąg światła wleciał granat. Bez sensu, bo rzucono go z zarośli, zza pleców półnagich, czarnych ludzi, którzy stamtąd wybiegli. Upadł pod stopami tego, który gnał jako drugi. Eksplozja wyrzuciła w górę i mężczyznę, i coś długiego, co wziąłem za karabin.
Nikt nie strzelał. Nie zastanawiałem się nad tym, po prostu odnotowywałem fakty. Skok Gabrieli, którą w ostatniej chwili chwyciłem za kitę bujnych włosów, zwalając brutalnie na ziemię. Rozpaczliwą szarżę Wołynowa w stronę wspartego o głaz automatu i równie rozpaczliwy rzut młotkiem w wydaniu Morawskiego. Krzyk Lesika i jego szarpaninę z kaburą. Błyski długich ostrzy w rękach czarnych jak noc napastników. Wycie. Bagnet w dłoni Giełzy. I następną eksplozję.
Tym razem któryś z atakujących zahaczył o odciąg miny. Stalowy huragan kilkuset kulek wypełnił wąwóz gwizdem dartego powietrza, tumanami kurzu, wrzaskami bólu i śmiercią. Pomijając Zanettiego i biegnących gdzieś daleko z tyłu ludzi Sabaha, nikt nie utrzymał się na nogach. Nawet Wołynow wyprowadził cios kolbą karabinu ni to klęcząc, ni leżąc. O sekundę uprzedził pchnięcie krótką włócznią, zadane przez nastolatka, którego przewrócił trafiony odłamkiem towarzysz.
Zanetti szczęknął zamkiem i wyprał nad głowami leżących cały trzydziestonabojowy magazynek beryla. Na oślep, ale kierunek był właściwy, a wąwóz wąski. Nawet jeśli nikogo nie trafił, zatrzymał tłum.
– Leż! – Nie popisałem się logiką, ciągnąc równocześnie Gabrielę w górę zbocza z subtelnością młynarza szarpiącego się z workiem. Byłem i tak delikatniejszy od tych w dole. Od Wołynowa, który najpierw kopniakiem, a potem krótką serią zmienił twarz swego niedoszłego zabójcy w krwawy befsztyk. Od czarnego faceta z maczetą, młócącego oburącz, jak chłop cepem, leżącego u jego stóp Giełzę. Od Morawskiego, który, siedząc w rozkroku, tłukł z pistoletu w wijących się wokół niego, pociętych odłamkami, półprzytomnych chłopców.
Читать дальше