– Pełny. – Jola zdążyła wygramolić się spod siatki i opukać kanister. Uśmiechnęła się. – Już myślałam… Kawalarz z pana.
Psiakrew. Nie miałem dość odwagi, by pozbawić jej złudzeń. Dzięki temu przestały być złudzeniami.
– No… możecie się trochę… – utknąłem, szukając słowa nie budzącego głupich skojarzeń, a równocześnie narzucającego oszczędzanie wody. Do głowy uparcie przychodziło mi podmywanie i tylko ono. – To musi starczyć dla nas i rannych, więc nie przesadzajcie. Ciołkosz…
Uciszył mnie zgrzyt ciągniętej po piasku blachy: Jola znikała z łupem w czeluści sztucznego pagórka.
– Zajęte! – usłyszałem. – Nie podglądać!
Przekorny i nasycony kokieterią ton mówił coś dokładnie przeciwnego. Znów zacząłem odbierać nachalne depesze od hormonów.
– Co z tym chłopakiem? – Gabriela usiadła po turecku obok sanitarki. Przypomniała mi o czymś. Hormony pochowały się w norach.
– Mówiłaś – zacząłem ostrożnie – że dali ci narkotyk. No wiesz.
– Nie chcę do tego wracać – powiedziała szybko. – Nie teraz.
Gdzieś obok, blisko, zgrzytnął miękko zamek błyskawiczny – Jola zdejmowała szorty. Słyszałem szelest ubrania, klapnięcie zrzuconego sandała. Nie spieszyła się. I chyba nie wkładała całego serca w zachowanie ciszy. Coraz trudniej było mi walczyć z własną wyobraźnią.
– Wygląda na to, że ktoś podtruł Maciaszka.
– Podtruł?! – Od razu zrozumiała. – To… to nie ma nic wspólnego ze mną. – Widziałem, że zastanawia się gorączkowo, czy aby na pewno.
– Może. Tylko że nie jesteśmy w stanie tego stwierdzić. Nikt nie wie, co i dlaczego ci podano. Sprawy zaszły za daleko, Gapa. Musisz się wyspowiadać ze wszystkiego. Filipiak nie…
Umilkłem, patrząc z niepokojem na przebiegających między ogniskami gońców i półnagich żołnierzy, odstawiających kubki i wciągających kamizelki kuloodporne.
– Właź do dziury – rzuciłem.
– Idę z tobą.
– Zostajesz – rzuciłem za siebie, ruszając wydłużonym krokiem. Zabrzmiało dobrze, zdecydowanie, tylko kierunek okazał się nie ten: szła obok mnie. – Masz zostać w okopie, rozumiesz?
– Moja nie mówić polski – burknęła. Skapitulowałem.
Jakaś para taszczyła na górę cekaem. Lesik dopinał kamizelkę.
– Jakiś ruch na radarze. – Oprócz nas wokół Filipiaka zebrał się prawie cały przysłany ze stolicy zespół i porucznikowi nie wypadało tego zignorować. – Trzy echa, dwa kilometry stąd, szybkość piętnaście.
– Metrów na sekundę? – Morawski podrapał się po szorstkim policzku. – Na niskim pułapie? Jak na noc całkiem…
– Kilometrów na godzinę. Drzewa zniekształcają echa, więc Grochulski nie może się zdecydować, czy to wolne łaziki, czy szybkie wielbłądy. Tak czy siak, idą po naszym śladzie. Co pani o tym sądzi?
Zaskoczył wszystkich, Gabrielę też. Zdążyła oswoić się z rolą osoby odrobinę trędowatej, której dyskretnie się unika.
– Ja? No… tu nie ma żadnego szlaku. I nikt nie podróżuje nocą. Jakaś dziura i… – Nabrała powietrza jak przed nurkowaniem. – To ludzie Sabaha.
– Wszyscy? – Wielogórska wahała się między ulgą a zawodem.
– Zwiadowcy. Nie słyszała pani? Ma około tysiąca wojo… żołnierzy.
– Doktorze – Filipiak sięgnął po hełm – proszę się zająć swoją grupą. Schowajcie się gdzieś. A pani pójdzie ze mną.
Gabriela odruchowo zerknęła w moją stronę, ale już wtedy jej głowa wykonywała potakujące ruchy. To nie była prośba o protekcję.
– W porządku, cho…
– Moment – przerwałem jej brutalnie. – To także moja grupa.
Ton – ton był nie taki. Uświadomiło mi to kilka zdziwionych spojrzeń. Morawski lekko kręcił głową, a Gabriela…
Powiedzmy, że patrzyła na mnie.
– Bez obaw – mruknął Filipiak, zapinając pasek pod brodą. – To nie randka. Może będę potrzebował tłumacza.
Następny. Morawski, teraz on. Byłem dla niej po prostu uprzejmy. To, że inni nie byli, nie znaczy jeszcze… Ale nie to mnie martwiło.
– O czym pan chce z nimi rozmawiać? – Nie dałem mu szansy na odpowiedź. – Idę z wami. Major Morawski mnie zastąpi. I niech jej pan załatwi hełm i kamizelkę.
– Nic mi nie będzie – powiedziała miękko. I przecięła spór w zarodku, wbiegając z kozią zręcznością na krawędź wąwozu. Mimo palących się nadal ognisk, stała się zawieszoną w nicości plamą szortów. Zmaterializowała się ponownie dopiero, gdy dotarłem na górę. Mignęły mi jasne tenisówki, potem wyciągnięta w dół ręka.
Wdzięczność? Może żart – kiedy już pomogła mi sforsować ostatni, pionowy odcinek, dostrzegłem błysk zębów. A może po prostu, jak ja, czerpała przyjemność z faktu stykania się naszych ciał?
Bo czerpałem. Niepokoiło mnie to. Przyjemności kosztują.
– Są kilometr stąd! – usłyszałem stłumiony okrzyk od strony samochodu pancernego. Z przodu ktoś podrzucał gałęzi do płonącego na przedpolu ogniska. Niepotrzebnie. Wschodzący księżyc już teraz zalewał sawannę większą ilością światła. Wiedziałem, że kiedy wzrok przywyknie do mroku, będę widział całkiem daleko.
– Odpalaj, Szewczyk. – Porucznik ruszył w stronę beerdeema.
– Co pan chce zrobić? – Nadal okazywałem nieufność, ale przynajmniej w marszu. Warknął silnik, ktoś otworzył boczny właz.
– Przejechać ich i upozorować wypadek. Uwaga na głowę. – Przepuścił przodem dziewczynę, w ostatniej chwili powstrzymując odruch pchnięcia znikających w wozie pośladków. – Nie chcę, by zobaczyli te okopy.
Następny sensowny pomysł, który mi się nie spodobał. Tym razem nie protestowałem: była już wewnątrz, mógł z nią po prostu odjechać. Wsiadłem i zatrzasnąłem drzwiczki, których stary sowiecki samochód dorobił się kosztem pary opuszczanych kół, pozwalających mu niegdyś pokonywać transzeje. Ruszyliśmy. W zmodernizowanej wersji BRDM oferował załodze trochę więcej miejsca, ale nie na wiele się to zdało. Grochulski, dżentelmen z bożej łaski, zaczął się kręcić, próbując jak najwygodniej usadowić damę, skutkiem czego wszyscy wpadali na wszystkich i dopiero gdy kierowca zaczął hamować, zapanował jaki taki porządek.
– Oho, są – Filipiak oderwał oczy od peryskopu. – Widzisz ich?
– Widzę – zameldował Grochulski z podwieżowego kosza. – Mętne typy.
– To uważaj, bo nie będzie cię miał kto na urlop… Mogłaby pani usiąść tu, gdzie ja teraz? – Znów zaczęli się przepychać. – Klęknie pani i wystawi tylko głowę przez górny właz. Jakby co, starczy się schylić. Szewczyk, zgaś światła, bo im konie spłoszysz.
Zatrzymaliśmy się. Wyszedł przez półkolisty właz w dachu. Gabriela od razu zaczęła wyglądać na zewnątrz. Kierowca wyłączył silnik.
– Niech zostaną tam, gdzie są – dobiegł zza pancerza głos Filipiaka. Dziewczyna przetłumaczyła. Melodia obcego języka brzmiała dziwacznie w zestawieniu ze znajomym głosem.
– Nie próbowali uciekać? – zapytałem szeptem. BRDM miał z przodu dwa okna, ale teraz zasłaniały je stalowe pokrywy i nic nie widziałem.
– Nie – mruknął Grochulski. Krótka pauza. – Jeden ma chyba radio.
Zastanawiałem się, co chciał przez to powiedzieć. I co chce nam przekazać gniewny głos, wykrzykujący w oddali.
– Nie całkiem rozumiem. – Swój głos Gabriela trzymała na dużo krótszej smyczy. – W przybliżeniu chodzi o to, że chcą zabrać mnie i kogoś z zakrwawioną… aha, nie… rudego… chcą zabrać pana Grochulskiego i mnie. Jeśli się pan nie zgodzi, ogłoszą światu, że jesteście bandą złodziei cudzych kobiet, i cały świat ruszy na was.
Читать дальше