– Zaraz wracam – podniosłem się, zaskakując i Jolę, i siebie.
Na górze wcale nie było widniej, choć nad zachodnim horyzontem jarzyło się pasemko purpurowego blasku. Omal nie złamałem nogi, w ostatniej chwili przeskakując nad dobrze zamaskowanym okopem. Z boku ktoś pobrzękiwał saperką w półmroku. Nie widziałem go. Za to koszulę Gabrieli zauważyłem prawie od razu, choć była brudna i było jej mniej.
– Co ty robisz? – Było to jedno z moich najgłupszych pytań: trzeba było być ślepym, głuchym i całkiem niewrażliwym na kilogramy wirującego wokół kurzu, by nie zauważyć, że kopie. Dół miał ze trzy metry długości i wgryzał się w ziemię na głębokość od połowy do półtora metra.
– Robaków… szukam… na przynętę. – Nie podniosła głowy, przedzielając słowa machnięciami solidnie obciążonej łopaty. Pogłębiała płytszy koniec rowu, dzięki czemu dobrze widziałem pokryte błotem plecy. Podwinęła koszulę aż pod piersi, ale najwyraźniej niewiele to pomogło: pot lał się z niej całymi szklankami.
– Ktoś ci kazał…? – Ugryzłem się w język. Za późno: liczył się ton, nie słowa. Warczałem, zamiast mówić. Zastygła z wbitą w piach saperką, a potem powoli obróciła w moją stronę twarz, którą widziałem głównie dzięki temu, że lśniła od wilgoci. Pomyślałem, że jest naprawdę czarna, przede wszystkim jednak mdliło mnie od pewności, że identyczne myśli chodzą po głowie i jej. Bo jest mądra, a ja głupi.
– Nikt mi niczego nie kazał. – Chyba powiedziała to przez zęby. Moje sumienie wiedziało, co robi, skręcając się z poczucia winy. – Odejdź, przeszkadzasz mi. – Zabrzmiało zbyt impulsywnie, więc dodała równie impulsywnie: – Zasłaniasz światło.
– Nie bądź taki Diogenes – burknąłem.
Roześmiała się. Nieoczekiwanie, bez odrobiny starań z mojej strony. To wcale nie miał być żart, po prostu następne skojarzenie, jak to z czarnymi, posyłanymi do kopania rowów.
– Nie bądź taki Aleksander.
Ona żartowała z premedytacją. Też skutecznie. Śmiałem się przez chwilę razem z nią; nie dlatego, że dałem taką plamę i umykałem przed karą, ale dlatego, że po prostu mnie rozbawiła.
– Kolacja – powiedziałem, kiedy żywiołowy chichot przeszedł w szeroki uśmiech. Byłem na fali i pewnie dlatego dokonałem wyczynu, który chwilę wcześniej przekraczałby moje możliwości.
Sięgnąłem po jej rękę jak po coś swojego i prawie nie udawałem, że pomagam jej w ten sposób wydostać się z okopu.
– Dzięki – wymruczała.
Przeszliśmy całe cztery kroki, nim pozwoliłem jej dłoni wysunąć się z mojej. Od biedy dało się to wyjaśnić roztargnieniem.
– Pomyślałam, że skoro nie mam nic do roboty, to mogę im pomóc.
– Nic do roboty? A kto mi pomoże przy rannych?
– Masz już jedną.
Czekałem na słowo: „Pielęgniarka”. Nie padło.
– Od nadmiaru głowa nie boli. A łopata to nie narzędzie dla kobiet.
– To Afryka, ignorancie. Tu kobiety kopią, sieją i zbierają plony. Rola mężczyzn polega na doglądaniu interesu i płodzeniu dzieci.
Wyprzedziłem ją o dwa kroki, zeskoczyłem za krawędź wąwozu, wyciągnąłem ręce w górę w niemej propozycji. Zawahała się.
– No chodź. Jak mi pół personelu spadnie i połamie nogi, będę zhańbiony jako facet nie potrafiący upilnować interesu. A wtedy będę musiał ratować twarz tłukąc cię bambusowym kijem.
Jej zęby błysnęły różowym blaskiem płonących pod nami ognisk.
– Ależ ze mnie egoistka – wyznała ze skruchą. Omijając ręce, wsparła dłonie o moje barki i zeskoczyła. Chwyciłem ją za biodra, ale za późno: poczynając od okolic odsłoniętego pępka, a na podbródku kończąc, ciało Gabrieli przesunęło mi się po czole, nosie i ustach. Nie wiem, jakim cudem nie runęliśmy w dół stoku.
Odskoczyliśmy od siebie i do wąwozu zeszliśmy w metrowym odstępie. Wymruczała coś o herbacie i oddaliła się w stronę kuchni.
*
– Jaki lokal, taka kuchnia – stwierdził Olszan po paru minutach ciszy wypełnionej szczękiem łyżek. Siedział obok nóg Wielogórskiej z tacką na kolanach, i choć opierał się bardziej o fotel z worków niż jej udo, było coś niesamowicie intymnego w tej scenie. Raz po raz wychwytywałem chłodne spojrzenia kapelana, a i Jola nie zerkała w ich stronę z całkowitą neutralnością. Każdą kobietę musiał boleć widok takiego przystojniaka u stóp innej. Fakt, iż stół był maleńki, a siedziska tylko cztery, tylko częściowo rozgrzeszał winowajcę.
– Ciesz się, że masz choć tyle – westchnęła Agnieszka. – Wiem, że to nieodpowiedni moment, ale… czy to był pogrzeb, proszę księdza?
Nie miała racji: moment był odpowiedni. Najlepszy dowód, że nikt się nie zakrztusił. Inna sprawa, że bardziej za sprawą Ciołkosza, który przydzielił każdemu VIP-owi miejsce przy jednym z dwóch stolików. Porcje prawdziwych żołnierzy trafiły na ten rozstawiony obok punktu dowodzenia, natomiast cywilbanda, kobiety i osobnicy podszywających się pod wojsko mieli jeść przed sanitarką. Zostaliśmy wrzuceni z Lesikiem do jednego worka i schłodziliśmy w nim atmosferę na tyle skutecznie, że byle wzmianka o pogrzebie nie robiła już na nikim wrażenia.
– Ależ skąd! – oburzył się kapelan. – Filipiak nie dał mi ani jednego żołnierza. Nawet do kopania grobów i sporządzania krzyży, nie mówiąc o ceremonii.
– Ma na głowie żyjących – zauważył Olszan.
– Oczywiście – zgodził się Lesik. – Ale zmarłym należy się odrobina szacunku, a on… Niech sobie pani wyobrazi: powiedział, że daje czołg na dziesięć minut, bo ma ważniejsze sprawy na głowie. Dziesięć minut! Po siedemdziesiąt pięć sekund na każde ludzkie istnienie. Nie, pogrzeb jeszcze się nie odbył, skoro o to pani pyta.
– Przecież ich zasypali – Jola posłała mu zdziwione spojrzenie.
– Tylko na noc. Nie zostawię tak tego.
– Na pewno zgodzi się przydzielić ludzi – rzuciła Wielogórska tonem pocieszenia. – Do tej pory nie było czasu, wszyscy pracowali. Teraz zjedzą, odpoczną trochę i urządzi się porządny…
– Nie mogą tu zostać – przerwał jej. – Przemyślałem to. Póki w grę wchodził śmigłowiec, to co innego. Ale teraz, okazuje się, może tu wpaść banda fanatycznych dzikusów, nienawidzących wszystkiego, co zachodnie. Pamięta pani, co robili z ciałami amerykańskich żołnierzy w Mogadiszu? A Irak? Te radosne tańce nad kałużami krwi? Nie możemy dopuścić, by teraz bezczeszczono ciała naszych. Będę się stanowczo domagał ewakuowania ich stąd.
Znów było cicho przez jakiś czas.
– Chyba się najadłem – poinformował wszystkich Olszan. – Ciekawe, od kogo wojsko kupuje to coś.
– Fakt. – Agnieszka, świadoma swej winy, ochoczo skorzystała z okazji, by zmienić temat. – Nawet ja lepiej gotuję.
– Porównywanie się z producentem tego tutaj nie ma sensu, ale trochę mnie zaniepokoiłaś. Myślałem, że jesteś bardziej kobieca.
– Świnia.
– Strażniczka domowego ogniska nie może truć męża, dzieci…
– Wyhamuj, pilocie pieszy. Jakie ognisko? Jestem taka zabiegana, że jaja jem tylko na miękko.
– Ktoś się w tobie zakocha, i co? – Ukucnął, by nalać sobie herbaty. – Zagłodzisz biedaka? Zabijesz miłość spalonym schabem? Do serca mężczyzny trafia się przez żołądek. U was też, pani Gabrysiu?
Nie zauważyłem, kiedy nadeszła. Może dlatego, że zmieniła koszulę na czarny podkoszulek, a dżinsy na szorty, które też były wprawdzie błękitne, lecz których było zdecydowanie mniej. Podkoszulek nie miał rękawów, ale też nie odsłaniał ramion; nie zmuszał dziewczyny odciętej od własnej łazienki do takiej uwagi jak klasyczny podkoszulek z wąskimi ramiączkami. Gdyby świeciło słońce, uznałbym strój za kompromis między skrępowaniem własną cielesnością a potrzebą chłodu. Zaczynała się jednak noc, zimna jak wszędzie, gdzie brakuje chmur i wody, więc nie byłem pewien, jak interpretować jej wybór.
Читать дальше