Wysiadłem bocznymi drzwiami. Za wiele nie zobaczyłem: trzy niewyraźne, duże plamy cienia.
– Niech im pani powie, że zażalenia na nas mogą wnosić w każdej placówce UNIFE oraz u odpowiednich przedstawicieli etiopskich…
– Moment! – Przerwałaby mu wcześniej, ale trochę potrwało, zanim otrząsnęła się z wrażenia. – To prości pasterze!
Nie powiedziała wprost, co powinien zrobić z tą prawniczą gadką, ale taka sugestia wyraźnie wisiała w powietrzu.
– Mów po swojemu – poradziłem. – W razie czego poświadczymy, że porucznik odczytał im całą konwencję genewską i…
– Sięga po broń!!! – wrzasnął Grochulski. Filipiak runął na ziemię i dopiero wtedy sam zaczął krzyczeć: żołnierz wygrał z dyplomatą.
– Nie strzelaj! Niech ich pani pow…!
Gabriela też krzyczała, ale niczego nie dało się już zmienić.
Krótka i może dlatego przeraźliwie głośna seria przecięła jej słowa. Grochulski użył lżejszego z zamontowanych w wieży karabinów, PKT kalibru 7,62, i posłużył się nim wstrzemięźliwie: tylko jeden z cieni zmalał nagle, gdy pociski zdmuchnęły jeźdźca z siodła. Niestety Gabriela umilkła, a dwaj pozostali jeźdźcy nie zrozumieli sytuacji.
Ten z prawej, wrzeszcząc dziko, zawrócił konia i pocwałował z powrotem na południe. Ten z lewej zaczął strzelać.
Co najmniej pięć pocisków zabębniło o blachy Dopiero wtedy przemówił ponownie karabin Grochulskiego. W taśmie co trzeci nabój był smugowy i właśnie jeden z takich błyszczących punkcików przeleciał przez ciało koczownika.
Jeszcze nim ogień ustał, usłyszałem brzęk padającej klapy. Nie wiem, jakim cudem mój sparaliżowany mózg złożył z tego w ułamku sekundy klarowną wizję buchającej czerwienią dziewczęcej twarzy. Wiem, że logiką się nie popisał: zamiast w drzwi, skoczyłem do góry, na dach.
Omal nie zdarłem paznokci, najpierw w trakcie wspinaczki, potem – mocowania się z włazem. Jeśli nie zdążyła schować głowy…
Zdążyła. Była szybka, co udowodniła jeszcze raz, wyskakując nagle z półokrągłego luku jak diabeł z pudełka. Dostałem w żuchwę jej czołem.
– Ży…?!
– Jace…?!
Dwa lęki, gasnące w skurczonych żołądkach, dwie obolałe głowy, kilka sekund kurczowego uścisku jej palców na moim ramieniu. Ciepło w miejscu, gdzie kończyła się pacha, a zaczynała dziewczęca pierś; ciepło, wilgoć i miękkość dawno nie golonych włosów.
Chcieliśmy coś powiedzieć, wyłgać się jakoś z lęku w oczach i tych wciąż zaciskanych palców. Nie umieliśmy.
– O kurwa, Grochu… – Kierowca szczęknął sąsiednim włazem, wychylił głowę. – Załatwiłeś ich. A niech to… Jezu.
Kilkaset metrów stąd, pod brezentem i symboliczną warstwą ziemi, puchły w procesie rozkładu zwłoki jego kolegów. Ale rozumiałem jego emocje. Do tej pory sam czułem się jak świadek serii tragicznych wypadków: coś zabiło ośmiu młodych mężczyzn, ale właśnie coś, jakaś bezosobowa, niematerialna siła. Teraz na naszych oczach po raz pierwszy doszło do walki ze Złem i Zło przegrało. To było nowe doświadczenie. Szewczyk nie oglądał pewnie nigdy umierających ludzi i nie mógł przejść łatwo do porządku dziennego nad faktem, że kumpel z załogi właśnie rozstrzelał dwóch żywych mężczyzn.
– Przepraszam, Grochulski. – Filipiak brzęknął o pancerz jakimś żelastwem. – Chciałem cię zjebać, ale miałeś rację.
Popatrzyłem pod nogi. Na dachu beerdeema leżał amerykański M-16, a pod jego lufą połyskiwała grubaśna rura podwieszanego granatnika.
– Jakby tak kumulacyjnym… No, zrywamy się. Licho nie śpi.
Nie próbowaliśmy wsiadać, nawet Gabriela odbyła jazdę powrotną na obramowaniu włazu. Było gorąco, podmuch przyjemnie chłodził spocone ciała, a licho, wbrew słowom porucznika, na razie spało.
*
Obudziło się po dwudziestu minutach.
– Tyraliera! – zelektryzował cały obóz podniesiony głos Grochulskiego. – Tysiąc trzysta na południe, co najmniej trzydziestu!
Nie brzmiało to bardzo groźnie – nawet bez mobilizowania mojej grupy Filipiak miał pod bronią o ośmiu ludzi więcej – ale mimo pogaszenia wszelkich świateł widać było zaniepokojenie na twarzach żołnierzy. Zwycięstwo to jedno, a straty – drugie. Okopany strzelec stanowi znacznie mniejszy cel, ale oznaczało to tylko, że zabiją nam dwóch czy trzech, nim my zabijemy tych trzydziestu.
Ta prosta, oparta na rachunku prawdopodobieństwa kalkulacja nie spodobała się i Filipiakowi.
– Panie Bielski! Dwóch dodatkowych strzelców do osłony bewupa i wóz ma być na górze pół minuty po tym, jak wydam rozkaz. Bodnar, uważajcie. Mało prawdopodobne, by ci piechurzy mieli coś wspólnego ze śmigłowcem, ale lepiej zachować ostrożność. Hanusik! Na górę! Obserwację prowadzą obsługi kaemów, ogień powyżej dwustu metrów też tylko one. Strzelać tylko, jak się widzi, jasne? Stanowisko dowodzenia tu, przy ciężarówce. Łącznicy mają się poruszać wzdłuż wąwozu i co jakiś czas pogadać z każdym. Chłopcy muszą czuć, że nie są sami.
– Może skrócić front? – zaproponował Ciołkosz. – Po dwieście metrów na osłabioną drużynę, w nocy…
– Wykonać. – Odczekał, aż dowódcy drużyn rozbiegli się każdy w swoją stronę, i dopiero wtedy odpowiedział: – Chciałem, ale zdaniem Wołynowa, jakby co, stracimy wszystkie samochody ze jednym zamachem. Poza tym teraz są zamaskowane, obłożone workami. No i mamy trochę pola do manewru. Stłocz wszystko, a kule zaczną latać nad amunicją, rannymi, kobietami… A właśnie, doktorze. Jak tam pana komando?
– Olszan siedzi z Giełzą przy radiu, dziewczyny w okopie przy punkcie opatrunkowym, a z reszty Morawski sformował międzynarodowy kieszonkowy pułk oficerski. Czyszczą karabiny i czekają, aż pan ich wezwie. Z wyjątkiem Lesika. On już załatwia wsparcie. Z góry.
Przyjrzał mi się uważnie, ale nie zdążył niczego powiedzieć.
– Pojazd terenowy! – zawołał Grochulski. – Azymut 105, na wzgórzu, odległość 800! Trzy inne za tyralierą, skręcają na zachód, odległość półtora kilometra! – Przerwa. – Znikają, martwe pole!
– Jak się pokażą, Bielski mógłby im przygrzać – podsunął Ciołkosz.
– Nie jesteśmy stroną w tej wojnie – uśmiechnął się cierpko Filipiak. – Możemy się tylko bronić. Jeśli zaatakują.
– A ci trzej konni? – przypomniałem.
– Nie musieli być razem. Mówię teoretycznie.
Teoretycznie miał rację. Miał też pecha i nie dałbym głowy, że po tym wszystkim nie weszli nam przed lufy żołnierze armii etiopskiej, ścigający trzech konnych terrorystów. On, otwierając ogień już teraz, swoją dałby na pewno.
– Nie podobają mi się te samochody. – Ciołkosz zastąpił beret hełmem. – Co oni kombinują?
– Oskrzydlenie – wyjaśnił spokojnie Filipiak. – Może wyjdą na tyły i pchną drugą tyralierę z północy. Ale przede wszystkim spróbują wzdłuż wąwozu. Wiedzą, że po ciemku lepiej widzimy; zarośla to ich szansa.
– Zaraz – poruszyłem się niespokojnie. – Tego w planach nie było.
– To szachy. Nieraz trzeba poczekać na ruch przeciwnika. Zresztą nie miałem ludzi, żeby i tam… Weź, kogo się da – zwrócił się do sierżanta – i ubezpieczajcie czołg. Macie trochę czasu, więc porozpinaj zasieki, postaw parę min. Mogą zaatakować wielką kupą, Drabowicz sam się nie wyrobi.
Po paru minutach obóz opustoszał. Przeszliśmy bliżej beerdeema, oka i ucha dowódcy. Tyraliera zbliżyła się na sześćset metrów. Sunęła wolno, ale im mniej drzew i pagórków oddzielało ją od radiolokatora, tym bardziej się rozrastała – Grochulski doliczył się już około osiemdziesięciu punktów na ekranie.
Читать дальше