Huk. Blisko. Siatka, a wraz z nią żarówka i wszystkie cienie naszego maleńkiego świata zadygotały. Coś przemknęło nad workami, ale bliskie eksplozje mają tę zaletę, że nie słyszy się odłamków.
– Masz szczęście, chłopie – uświadomiłem Świergockiego. – Dostaniesz medal za samo leżenie do góry brzuchem.
W uszach trochę mi dzwoniło. Nie usłyszałem następnego granatu. Póki nie wybuchł.
Miałem wrażenie, że zrobił to wewnątrz mojej głowy.
Ból. Wszystkiego: uszu, gardła, nosa, chyba nawet oczu.
Leżałem na czymś niebieskim. Aparat do mierzenia ciśnienia. Był w walizce, nie wyjąłem go.
Ciśnienie. „W porządku, chłopcy, to nie takiego”. Nic, dopóki rzecz sprowadza się do wściekle pędzących okruchów stali, które dobrze wypchany worek zawsze zatrzyma. Tyle że pociski nie składają się z samych odłamków. Jest jeszcze materiał wybuchowy.
Pudełko nie było już niebieskie. Poczerwieniało od krwi, lejącej się z mego nosa. Połykałem tę jej część, która spływała do gardła, i próbowałem nie myśleć, czy gdzieś tam, w dole, nie spotyka się z inną krwią, uwolnioną z popękanych płuc.
Ciśnienie. To ono zabija pochowanych w transzejach żołnierzy. Odłamki to zmora atakujących: lecą dalej, zabijają w miejscu, do którego fala sprężonego eksplozją powietrza dociera jako niegroźne pchnięcie. Ale jeśli pocisk rozrywa się tuż obok…
Można utonąć we własnej krwi.
Kaszlałem. Nie słyszałem tego kaszlu, nie byłem pewien, czy w ogóle kiedykolwiek cokolwiek usłyszę – bębenki znoszą cios fali sprężonego powierza jeszcze gorzej od płuc – ale w końcu zrozumiałem, co oznaczają gwałtowne podskoki wypełnionego pyłem świata.
Łomotało mi w głowie. Czy głuchemu może łomotać?
Patrzyłem na przemieszaną z krwią ślinę i czekałem na wyrok.
Kilkadziesiąt sekund. I dźwięk. Coś huknęło: gdzieś za grubą warstwą waty, ale jednak. A ja nie dusiłem się. Ból opadał, może dlatego, że oderwałem łokcie od ziemi, podniosłem się na klęczki, zostawiłem to tam, w dole, w błocie z piachu i swych płynów organicznych.
Świergocki coś mówił. Słyszałem go, choć nie rozumiałem. Udało nam się. Tym razem się udało. Cudem.
Siatka znikła. Worki wschodniego przedpiersia albo rozpadły się, albo przeleciały na drugą stronę wykopu. Potrafiłem zrozumieć, że nie oderwało mi głowy, ale nigdy później nie umiałem uwierzyć, że na pół zasypana żarówka, paląca się jak gdyby nigdy nic między moimi kolanami, to ta sama, która wisiała przedtem nad okopem.
Cud sięgał krawędzi prawych noszy. Wszystko ma swój kres, cuda też.
Wybuch, który oszczędził trzech ludzi i żarówkę, zabił Lewandowskiego.
On jeden nie krwawił. Zgasł jak zdmuchnięta świeca.
Próbowałem go ratować. Sztuczne oddychanie, masaż serca, adrenalina… Wszystko, co można zastosować w na pół zasypanym okopie pół minuty po rozwaleniu go moździerzowym granatem, mając podręczną walizeczkę, pustkę w głowie i krew w ustach.
Eksplozje młóciły wąwóz i jego otoczenie w tempie kilkunastu na minutę. Odsunęły się. Wąwóz był długi, a moździerz jeden.
Po kilkudziesięciu wybuchach – może trzech, może pięciu minutach – dałem za wygraną. Zabrakło mi sił, powietrza w płucach, a przede wszystkim wiary w sens tego, co robię. Usiadłem, opierając się o ściankę okopu; dobre pół kilo piachu przetoczyło się pod bluzą, zaległo grubym zwałem nad obręczą pasa. Siedziałem, ocierałem z twarzy krwawe błoto, kiedy coś zwaliło się z góry, coś dużego, ciężkiego i miękkiego, co w pierwszym odruchu uznałem za strącony podmuchem worek. Oberwałem w kolano; zabolało, ale ból – nagle dokonałem tego odkrycia – nie musi dokuczać.
Ten był dobry. Bolało, bo się spieszyła, bo strach przeważył nad ostrożnością. Ten ból mówił mi prawie tyle samo o klęczącej przede mną dziewczynie, co jej szeroko rozwarte oczy i spocone, szorstkie od piachu dłonie, obejmujące moją twarz.
– Jacek?! Jacek, odezwij się! Co ci jest?!
Złapała walizkę – jedną ręką, druga na dobre przykleiła się do mego policzka – i oczywiście rozsypała wszystko, co nie tkwiło w obejmach.
– Miałaś… – wycharczałem – miałaś… w bewupie.
– Nic ci…? – Dała spokój walizce, może dlatego, że nic już nie chciało wypaść, i znów ni to obejmowała, ni masowała moje policzki, skronie i uszy. – Boże, tyle krwi…
– Wszystko w po… – Zakaszlałem. W gardle miałem więcej kurzu niż śliny. – Nie powinnaś… Ty głupia wariatko, mogli cię…
Gdzieś wprost nad nami, bliziutko, na szczęście za krawędzią wąwozu, rozerwał się pocisk. Sypnęło kamieniami, ziemią, płonącą trawą. I Gabrielą. Chociaż, uczciwie mówiąc, czułem jej dłonie za łopatkami, tam gdzie przedtem ścianę okopu, co oznaczało, że nasze piersi spotkały się nie tylko za jej sprawą. Też pomogłem.
Było dobrze. Wyrzuty sumienia zaczęły przebijać się przez grube złoże radości dość późno, a i wtedy prawie równie mocno wymawiałem sobie szorstkość pokrytego trzydniowym zarostem policzka, do którego tuliła nieprawdopodobnie delikatną twarz.
Wyrządzałem jej krzywdę. Nam wyrządzałem. I nie umiałem zrobić tego, co nakazywał rozsądek i przyzwoitość: odepchnąć jej od siebie.
*
Odprawa odbywała się w przedziale desantowym BWP. Moździerz milczał od kilkudziesięciu minut, ale ukryty za odległym o osiemset metrów wzgórzem granatnik automatyczny od czasu do czasu wypluwał krótką serię i na dobrą sprawę nigdzie nie było bezpiecznie. Jedynie wnętrza pojazdów pancernych gwarantowały przeżycie – siedząc w okopie, można było co najwyżej powtarzać sobie, że trzeba dużego pecha, by wystrzelony na oślep pocisk trafił w ten akurat kawałek sawanny.
– Nie chcą, byśmy spali – nazwał rzeczy po imieniu Morawski.
– Możemy wezwać lotnictwo? – Filipiak miał większe zmartwienia.
– Chyba modlitwą – mruknął Olszan.
– A UKF? Ten samolot do retranslacji…
– Próbuję. Ale jest jeszcze jeden problem: radio oberwało.
– Co?! I dopiero teraz…?!
– Sam dopiero przed chwilą zauważyłem otworek w obudowie.
– No to fajnie – podsumował Morawski. – Zarębę możemy skreślić.
– To maleńka dziurka – trochę niepewnie powiedział Olszan. – Może nawet nic nie poszło w środku. Nie zdążyłem sprawdzić.
– Straty? – To pytanie przeznaczone było dla obu podoficerów: Ciołkosza i Bielskiego.
– Dwóch – westchnął sierżant. – Ale na amen, na miejscu.
– I Lewandowski – dodałem.
– Samochody? – Filipiak był zbyt zmęczony i skopany przez los, by doznać wstrząsu na wieść o stracie kolejnych trzech podwładnych. Albo i dwóch: może dojrzał już do myślenia takimi kategoriami, przeliczania wszystkiego na ilość bagnetów, które może rzucić do walki.
– Spuściłem paliwo, więc żaden się nie sfajczył – wzruszył ramionami Ciołkosz. – Ale które pojadą, jeden diabeł wie.
– Mamy czas – stwierdził spokojnie porucznik. – Sprawdzi się.
– Zjeżdżamy stąd rano?
– Jak tylko nawiążemy łączność. Dlaczego pytasz?
Sierżant nie kwapił się z odpowiedzią.
– Jak rano, nie ma problemu – powiedział w końcu. – Rzecz w tym, że zostaliśmy bez wody. Rąbnęło prosto w magazyn. Pech.
Teraz to Filipiak potrzebował trochę czasu.
– Ma ktoś jeszcze podobne rewelacje? Nie? To miłe. Doktorze, chcę pogadać z tą pana… – nie dokończył. – To miały być pastuchy.
Читать дальше