– Zostaw to – rzuciłem sucho. – I wracaj do wąwozu. No, już.
Niczego nie rozumiała. Czułem się, jakbym ją spoliczkował. Zastygła z dłonią na klamrze, chciała coś powiedzieć, lecz nie znalazła słów. W końcu zdjęła pas, zsunęła manierkę, przewiesiła karabin przez plecy i jak obrażona jaszczurka odpełzła śladem Filipiaka.
To bolało, ale mniej niż coś, co miało dopiero nadejść.
Nie była wiarusem i w manierce nosiła wodę. Szkoda.
*
– Mogę to obejrzeć? – zapytałem cicho, kucając przed Giełzą. Nie poruszył się, nie otworzył oczu. – To marne pocieszenie, ale przynajmniej żyjesz. Życie też jest coś warte.
W końcu uniósł powieki. Zrozumiałem, dlaczego tak mocno je zaciskał. Łez było niewiele, ale właśnie teraz miał prawo chcieć je ukryć przed światem.
– Prosiłem… Dlaczego mnie pan nie zastrzelił?
– Nie mów tak.
– Nie chcę żyć. – Przeraził mnie jego spokój. – Proszę.
– Teraz nie chcesz. – Podkreśliłem to: „Teraz”, aż zazgrzytało.
– Niech mi pan da pistolet. I odejdzie. Poczekam, słowo.
– To minie. – Chciałbym wierzyć w to, co mówię. – Życie to coś więcej niż… Masz rodzinę. Nie rób im tego. To skurwysyństwo. Egoizm.
Nie był skurwysyńskim egoistą i to, co powiedziałem, sprawiło mu ból. Milczał jakiś czas, patrząc w bok załzawionymi oczyma.
– Myśli pan, że łatwiej im będzie? Mieli syna i brata, a teraz? Tylko byśmy się wszyscy męczyli, na raty, dzień w dzień. Chyba lepiej od razu…? Będą przynajmniej mogli powiedzieć: „Walczył, zginął jak prawdziwy…” – urwał. Obaj wiedzieliśmy, dlaczego. – I tak ze sobą skończę. Tak przynajmniej byłoby na czarnuchów. Powie pan, że snajper. Nikt nie będzie sprawdzał. A rodzicom wypłacą z ubezpieczenia.
Pokręciłem głową. Wolno. Z przekonaniem nie potrafiłem.
– Bardzo boli? – W myślach łamałem zasady etyki, błagając los, by spotęgował ten ból, zepchnął na dalszy plan czarne myśli. – Mogę…
– Nie pomoże mi pan? – wpatrywał się we mnie błagalnie.
– Nie tak.
Zamknął oczy.
*
– Co z nim? – Morawski jako pomoc medyczna okazał się kompletnie bezużyteczny i cały czas unikał widoku ran, chowając się za moimi plecami, ale przynajmniej poczekał z zadawaniem pytań.
Wciągnąłem chłopakowi na biodra opuszczone do kolan spodnie, zapiąłem torbę sanitarną i ciężko klapnąłem na dno okopu.
– Wygląda na to, że dobrze go opatrzyli. – Nie patrzyłem mu w twarz. – Chwilowo nie mam tam nic do roboty.
– To… postrzał?
Przez chwilę zastanawiałem się nad odpowiedzią.
– Może tak powinniśmy mówić – skinąłem w stronę wąwozu.
– To znaczy… – wolał nie kończyć. Zbladł pod warstwą kurzu. Sam też byłem blady. Do szpiku kości.
Przez dłuższy czas siedzieliśmy w milczeniu. Nikt nie strzelał.
– Po co wróciłeś?
– On nas słyszy? – zerknął na Giełzę.
– Nie. Musieli mu podać coś przeciwbólowego. No i dostał w kość. W takich przypadkach organizm ucieka w sen. To forma samoobrony.
Pokiwał głową. Potem zapytał, nie patrząc mi w twarz:
– Wierzysz tej swojej czarnuli?
– Nie ma jak konkretne pytanie – uśmiechnąłem się blado. – Dobra, wiem, o co ci chodzi. Ale z tym idź do Filipiaka. Jemu się spowiadała.
Nie odfiltrowałem goryczy z ostatniego zdania. Za dużo jej było.
– I co: przełknął jej wersję? – Trzymał się sedna sprawy.
– Posłał ich tam, mogła zwiać do swoich. Nie zwiała.
– Nie – przyznał. – Wołynow też wrócił. Pogubili się, jak zaczęła się strzelanina.
– To chyba dobrze – wzruszyłem ramionami. – Byli osobno, żadne nie uciekło. Są czyści.
Tak pewnie pracuje mózg polityka. Powiedz coś, co jest prawdą, wyciągnij nieskazitelnie logiczny wniosek i po prostu nie dopowiadaj, że nie jest on jedynym możliwym.
– Dobry szpieg nie ucieka w takich okolicznościach.
– Szpieg? – uśmiechnąłem się, nawet dość szczerze.
– Jak zwał tak zwał, ale sam pomyśl: ktoś pomaga Mengeszy buchnąć resztki śmigłowca, a zaraz potem zwala się nam na kark połowa ogadeńskich rebeliantów. I najśmieszniejsze: nikt nie wiąże jednego z drugim. Jak nas tu wybiją, zostaniemy uznani za ofiary seksu, a nie polityki. To wygodny układ dla kogoś na górze.
– Co znaczy: na górze?
Strzeliłem na oślep, ale chyba w coś trafiłem. Zawahał się.
– No… na górze. Ktoś tym przecież kieruje.
– Czym?
Westchnął. Ciężko mu się ze mną rozmawiało.
– Nie mamy wiele czasu, więc może pogadajmy szczerze, co?
– Staram się – wzruszyłem ramionami.
– To ładna dziewczyna – mruknął.
– Myślisz, że widok ładnej wyłącza mi mózg? Dzięki.
– Nie każdej – wzruszył ramionami. – To ci muszę przyznać.
– Daj spokój. Nic nas nie łączy.
– Gapisz się na nią bez przerwy. To aż kłuje w oczy.
– Nawet jeśli… Na ciebie mam się gapić? Ma lepsze nogi.
– Kręcicie, doktorze, a czas ucieka. Jeśli cię ta panienka nie obchodzi, tym lepiej. Bo mnie się nie podoba. Widzisz, jak zaczęła się strzelanina, próbowałem obejść tego faceta z granatnikiem i…
– To znaczy, że nie zwiałeś, gdzie pieprz rośnie? – Naraził mi się, nie potrafiłem darować sobie małej złośliwości.
– Pieprz nie, ale zarośli tu dużo. I teraz nie mam pewności. – Odczekał chwilę w nadziei, że zapytam. Milczałem tchórzliwie, więc dokończył wypranym z emocji tonem: – Kiedy ich zobaczyłem, facet miał pół głowy, a ona leżała prawie na nim i majstrowała przy granatniku. Nie był nabity. Pamiętam, że ciut wcześniej ktoś z niego strzelił. To charakterystyczny dźwięk, trudno pomylić. Jak zawołałem, rozpłaszczyła się na ziemi. I dalej majstrowała. Głowy za to nie dam, ale myślę, że gdyby miała pocisk w lufie, toby strzeliła.
Zajrzałem mu w oczy. Dopiero tam dało się dostrzec skryte wyzwanie. Nie chciał mnie ranić, ale ta niechęć miała swoje granice.
– Przestraszyłeś ją – powiedziałem cicho.
– I wzięła moje: „Hej” za okrzyk Somalijczyka? Powiedzmy. Może i jest czysta jak łza. Tylko że widziałem ją w miejscu, skąd do was strzelano, chwilę po ostatnim strzale i z granatnikiem w ręku. Mam prawo zakładać, że próbowała zabić Filipiaka i tego sapera? Mam.
– I mnie – dopowiedziałem.
– I ciebie? – Zmarszczył brwi. – Myślisz, że to ważne? – Nie kpił, pytał śmiertelnie serio. – Że gdyby to ona strzelała i cię zobaczyła, to dałaby sobie spokój?
Sam chciałbym wiedzieć. I przerażał mnie głód tej wiedzy. Jedyne dopuszczalne pytanie brzmiało: „Czy strzelała?” Tego w ogóle nie miałem prawa sobie stawiać.
Zabrnąłem cholernie daleko.
– Nic nas nie łączy – powiedziałem. – Nie wiem, dlaczego akurat do mnie przychodzisz z tymi rewelacjami.
– Z wątpliwościami. A do Filipiaka też pójdę, nie bój się.
– I co mu powiesz? Widziałeś, jak do nas strzela?
– Gdybym widział, już by nie żyła.
Uwierzyłem mu. Dwa dni temu ja sam… Jezu. Ale wpadłem.
– Co chcesz z tym zrobić? – Nie patrzyłem mu w oczy.
– A co ty byś zrobił na moim miejscu?
– Dziesięć razy pomyślał.
– Gdyby to był facet, też byś mi kazał siedzieć i myśleć?
– Odwal się.
– Słuchaj, też bym wolał nie mieć racji. Ale jeśli mam?
Gdzieś w oddali zaterkotał granatnik automatyczny, a kilka sekund później, jak echo, pękło pięć pocisków. Nasi nie odpowiedzieli.
Читать дальше