– Wirus?
– Tak, jakiś nieskończony cykl. Jakaś instrukcja, która spowodowała powstanie nieskończonej pętli. To zablokowałoby działanie komputera.
– Hm… – mruknęła Midge. – Strathmore jest w Krypto od trzydziestu sześciu godzin. Czy to możliwe, że walczy z wirusem?
– Strathmore siedzi w pracy od trzydziestu sześciu godzin? – zaśmiał się Jabba. – Biedaczysko. Pewnie żona nie wpuściła go do domu. Słyszałem, że ma z nią ciężkie życie.
Midge zastanowiła się. Ona również słyszała te plotki. A może rzeczywiście to tylko jej paranoja?
– Midge – westchnął Jabba i sięgnął po następną puszkę. – Gdyby ulubiona zabawka Strathmore’a złapała wirusa, z pewnością by do mnie zadzwonił. Strathmore nie jest głupi, ale gówno wie o wirusach. Jego życie zależy od TRANSLATORA. Na pierwszy sygnał, że jest jakiś kłopot, z pewnością nacisnąłby guzik alarmowy, a tutaj oznacza to telefon do mnie. – Jabba wciągnął ustami drugie pasmo mozzarelli. – A poza tym jest mało prawdopodobne, żeby TRANSLATOR został zainfekowany. Gauntlet to najlepszy zestaw filtrów, jaki kiedykolwiek napisałem. Nic nie przejdzie przez „ścieżkę zdrowia”.
Zapadło milczenie. Midge ciężko westchnęła.
– Masz jeszcze jakieś sugestie? – odezwała się po chwili.
– Twoje dane są spieprzone.
– Już to mówiłeś.
– Powtarzam.
– Nie słyszałeś o czymś dziwnym? – spytała, marszcząc brwi. – O czymkolwiek?
– Midge… słuchaj… – zaśmiał się Jabba. – Boli cię Skipjack. Strathmore to spieprzył, zgoda. Ale to już przeszłość, skończ z tym. – Midge milczała. Jabba zdał sobie sprawę, że posunął się za daleko. – Przepraszam, Midge. Wiem, że miałaś kłopoty z powodu tej historii. Strathmore popełnił błąd. Wiem co o nim myślisz.
– To nie ma nic wspólnego ze Skipjackiem – odrzekła zdecydowanym tonem.
Tak, na pewno, pomyślał Jabba.
– Słuchaj, Midge. Nie żywię żadnych szczególnych uczuć do Strathmore’a, ani pozytywnych, ani negatywnych. To kryptograf. Oni wszyscy to w zasadzie egoistyczne dupki. Zawsze potrzebują danych na wczoraj. Każdy plik może zbawić świat.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Chcę powiedzieć, że Strathmore jest wariatem, tak jak cała reszta – westchnął Jabba. – Wiem jednak również, że kocha TRANSLATOR bardziej niż swoją cholerną żonę. Gdyby był jakiś problem, na pewno by do mnie zadzwonił.
Midge dłuższą chwilę milczała.
– Twierdzisz zatem, że to moje dane są spieprzone? – westchnęła w końcu z niechęcią.
– Słyszę echo – zaśmiał się Jabba.
Midge również się roześmiała.
– Słuchaj, Midge. Wyślij mi zlecenie. Przyjdę w poniedziałek rano, sprawdzę twoją maszynę. Tymczasem spadaj stąd. Jest sobota wieczór. Znajdź sobie faceta lub coś w tym rodzaju.
– Staram się, Jabba – westchnęła ponownie. – Możesz mi wierzyć, że się staram.
Klub Embrujo znajdował się na przedmieściu, blisko pętli autobusu numer 27. Wyglądał raczej jak fort niż klub taneczny; ze wszystkich stron był otoczony wysokim murem z wpuszczonymi w tynk kawałkami potłuczonych butelek po piwie – ten prymitywny system bezpieczeństwa gwarantował, że każdy, kto spróbuje wejść nielegalnie, zostawi na murze sporo krwawych śladów.
Podczas jazdy Becker właściwie pogodził się z myślą, że jego misja zakończyła się niepowodzeniem. Należało teraz zadzwonić do Strathmore’a i przekazać mu złą wiadomość – poszukiwania były beznadziejne. Zrobił, co mógł; pora wracać do domu.
Patrząc na tłum klientów przed wejściem do klubu, Becker nie był jednak pewny, czy sumienie pozwoli mu zrezygnować z dalszych poszukiwań. Nigdy jeszcze nie widział takiego zgromadzenia punków; większość miała czerwono-biało-niebieskie fryzury.
Westchnął. Zastanawiał się, co zrobić. Rozejrzał się dookoła i wzruszył ramionami. Gdzie indziej mogła pójść ta dziewczyna w sobotni wieczór? Przeklinając dobry los, wysiadł z autobusu.
By dostać się do klubu, trzeba było przejść wąskim, kamiennym korytarzem. Becker znalazł się w tłumie punków pchających się do środka.
– Zjeżdżaj z drogi, dupku! – wrzasnął do niego jakiś chłopak przypominający poduszkę na szpilki, równocześnie rozpychając się łokciami.
– Ładny krawat – odezwał się ktoś z boku i szarpnął go za krawat.
– Chcesz się pieprzyć? – spytała jakaś kilkunastoletnia dziewczyna, która wyglądała, jakby grała w filmie Świt nieboszczyków.
Po przejściu ciemnego korytarza Becker znalazł się w wielkiej betonowej sali, w której unosił się odór alkoholu i potu. To była surrealistyczna scena – w ogromnej sztucznej grocie setki ludzi poruszały się dokładnie tak samo, niczym zaczarowani. Podskakiwali do góry, przyciskając ręce do bioder, a ich głowy kołysały się bezwładnie jak pozbawione życia makówki. Jacyś wariaci rzucali się nurem ze sceny i lądowali w morzu ludzkich kończyn. Inni podrzucali się wzajemnie, jakby bawili się piłką plażową. Stroboskopowe oświetlenie sprawiało, że całość robiła wrażenie sceny z niemego filmu.
Stojące pod przeciwległą ścianą głośniki wielkości furgonetki ryczały tak głośno, że nawet najbardziej zapamiętali tancerze nie byli w stanie zbliżyć się na odległość mniejszą niż dziesięć metrów. Potężne basy grzmiały tak, że wszystko się trzęsło.
Becker zatkał uszy i rozejrzał się po tłumie. Wszędzie widział czerwono-biało-niebieskie głowy. W ścisku nie mógł dojrzeć, jak kto jest ubrany. Nigdzie nie widział nawet strzępu flagi brytyjskiej. Było oczywiste, że jeśli wejdzie w tłum, zostanie stratowany. Tuż obok ktoś zaczął wymiotować.
– Cudownie – jęknął Becker. Odsunął się od sceny w stronę pomalowanego sprayem holu.
W głębi kryło się wejście do wąskiego tunelu, prowadzącego na taras zastawiony stołami i krzesłami. Tu również kręciło się mnóstwo punków, ale w porównaniu z salą taneczną taras był dla Beckera niczym Shangrila – nad głową miał letnie niebo, a muzyka przestała go ogłuszać.
Ignorując zaciekawione spojrzenia, wszedł na taras. Rozluźnił krawat i usiadł przy najbliższym wolnym stoliku. Miał wrażenie, że od porannego telefonu Strathmore’a minęła cała wieczność.
Sprzątnął ze stołu kilka pustych butelek i położył głowę na rękach. Tylko kilka minut, pomyślał.
Dziesięć kilometrów od klubu mężczyzna w drucianych okularach jechał taksówką polną drogą.
– Embrujo – warknął, by przypomnieć kierowcy, dokąd ma jechać.
Kierowca kiwnął głową, przyglądając się z zaciekawieniem twarzy we wstecznym lusterku.
– Embrujo – mruknął do siebie. – Coraz ciekawsze towarzystwo.
Tokugen Numataka leżał nago na stole do masażu w swoim biurze na najwyższym piętrze. Jego osobista masażystka starała się rozluźnić mu napięte mięśnie karku. Uciskała dłońmi mięsiste ciało wokół łopatek, po czym stopniowo schodziła w dół, w stronę ręcznika narzuconego na pośladki. Po chwili przesunęła ręce jeszcze niżej… pod ręcznik. Numataka niemal nie zwrócił na to uwagi. Myślał o czymś innym. Od dawna czekał, aż zadzwoni jego prywatny telefon.
Ktoś zapukał do drzwi.
– Proszę – mruknął Numataka.
Masażystka szybko wyciągnęła ręce spod ręcznika. Do pokoju weszła telefonistka.
– Panie prezesie? – powiedziała, nisko się kłaniając.
– Słucham.
Telefonistka ukłoniła się ponownie.
Читать дальше