Na razie nie jesteśmy pewni, dlaczego jego krew nie krzepnie, ale podejrzewam otrucie albo przedawkowanie. Najprawdopodobniej jest to kumaryna, albo coś o podobnym składzie chemicznym, używane jako trutka na szczury. To musiała być ogromna dawka.
Pobraliśmy do analizy krew i próbkę z żołądka, zobaczymy, czym zatruty jest jego organizm i jak dawno zażył truciznę. Na wyniki trzeba będzie jednak trochę poczekać.
Szczerze mówiąc, jestem zdziwiony, że nadal żyje. Nawet jeżeli odzyska przytomność, prawdopodobnie nie będzie w stanie mówić. Jego mózg zapewne uległ uszkodzeniu w wyniku niedotlenienia krwi. Czy ktoś z państwa chciałby go zobaczyć?
Savich poszedł za doktorem Bentleyem do oddzielonej szklaną ścianą sali izby przyjęć.
– Pan jest szefem?
– Tak, mnie to przypadło w udziale.
– Powodzenia.
Nichols leżał nieruchomo w oddzielonej kotarą części izby przyjęć. Nie było tam nikogo oprócz niego. Jego twarz była blada jak ściana. Krew i wymiociny zaschły mu wokół ust, miał zamknięte oczy, a powieki wyglądały na posiniaczone, jakby ktoś go uderzył. W nadgarstkach tkwiły dwie kroplówki. Panowała tu głucha cisza, którą przerywał jedynie okropny świst respiratora. Savich pochylił się nad nim.
– Panie Nichols – powiedział.
Savich usłyszał, jak za jego plecami doktor Bentley gwałtownie odetchnął, kiedy Nichols otworzył oczy. Savich wiedział, że Greg Nichols nie pożyje długo.
– Wie pan, kto pana otruł, panie Nichols? – zapytał Savich, wiedział, że traci z nim kontakt. Jego oczy zaszły mgłą. Głos Savicha był niecierpliwy, wiedział, że to ostatnia chwila. – Więc kto, panie Nichols?
Usiłował złapać oddech, żeby coś powiedzieć, ale nie zdołał. Jego oczy znieruchomiały. Nie żył.
Nichols nie żył, a Savich miał ochotę wyć. Aparatura zaczęła głośno piszczeć, na monitorze obrazującym akcję serca pojawiła się linia ciągła. Doktor Bentley wbiegł do kabiny, za nim dwie pielęgniarki. Savich wycofał się i wrócił do poczekalni. Siedziała tam para starszych czarnoskórych ludzi, oboje wyraźnie w szoku, obejmowali się nawzajem.
– Chodźcie za mną – powiedział Savich do Jacka i Rachael. Wziął za rękę Sherlock i poprowadził ich do długiego, pustego korytarza, z daleka od izby przyjęć i otępiającej ciszy poczekalni. – Nie żyje. Odzyskał przytomność, ale tylko na chwilę.
– Oni go zabili, Dillon.
– Tak, Rachael, myślę, że to oni. I zrobili to w sposób dramatyczny, który wydaje mi się, że zaspokoił ich próżność.
– Ale dlaczego?
– Przykro mi, Rachael, ale wydaje mi się, że Greg Nichols był z nimi w zmowie. Może po tym, jak ty i Jack byliście u niego, rozmawiał z nimi. Cokolwiek im powiedział, na pewno pomyśleli, że jest najsłabszym ogniwem, że złamie się i dlatego go zabili. Na pewno dowiemy się od pracowników Grega, jak do niego dotarli.
Komórka Savicha zagrała melodię Raindrops Keep Falling on my Head. Odebrał.
– Savich, słucham? – Kręcił głową i prawie krzyczał do słuchawki: – Nie, to nie do wiary, niemożliwe. Tak, już tam idziemy. Jesteśmy na izbie przyjęć.
Skończył rozmowę i spojrzał na nich tępo.
– To był agent Tomlin. Musimy iść do sali doktora MacLeana.
Jego głos był beznamiętny, a oczy wytrzeszczone, jakby doznał szoku. Sherlock była przerażona. Potrząsnęła nim.
– Dillon! Co tym razem się stało? Czy znowu ktoś próbował zabić doktora MacLeana? Savich spojrzał gdzieś ponad nią i powiedział:
– Timothy MacLean nie żyje.
Na oddziale panował chaos, personel szpitala krążył jakby bez celu, na korytarzu tłoczyła się ochrona szpitala, a nad tym wszystkim próbował zapanować niski głos Tomlina, próbującego zaprowadzić jakiś porządek. Spojrzał w górę, prawie wykrzyknął z ulgą na widok Savicha. Sherlock złapała go za ramię.
– Co się stało, Tom?
– Wygląda na to, że doktor MacLean miał pistolet. Przyłożył go do skroni i pociągnął za spust. W środku pan Howard i personel medyczny próbują ustalić, jak to do tego doszło. – Tomlin przełknął ślinę. – To się stało zaraz po tym, jak wyszła pani MacLean. Po chwili wróciła, nie wiem dlaczego.
– Rachael, zostań tu – powiedział Jack. – Nie wchodź tam, słyszysz?
Skinęła głową i zobaczyła Molly MacLean opartą o ścianę naprzeciw pokoju pielęgniarek, ukrywającą twarz w dłoniach i szlochającą.
– Molly?
Molly podniosła głowę, przez łzy zobaczyła Rachael. Poznała ją.
– Tak bardzo mi przykro – powiedziała Rachael, obejmując ją. Rozpacz Molly udzieliła się Rachel, pogrążając ją w dobrze znanym uczuciu żalu, z którym żyła od czasu, gdy jej ojciec został zamordowany. Przyszło jej do głowy, że to był najgorsza rzecz, z którą człowiek musiał sobie poradzić. Znała swojego ojca tak krótko, zaledwie chwilę w długiej skali normalnego życia, ale ból nie malał i wciąż w niej pulsował, jak bijące serce. Nie mogła wyobrazić sobie bólu Molly. Żyła ze swoim mężem przez ponad dwadzieścia pięć lat. Musiała czuć się tak, jakby ktoś pozbawił ją części jej ciała.
Zbliżał się do nich Jack i Rachael zdała sobie sprawę, że toczy walkę ze swoim własnym żalem. Podziwiała go niezwykle w tej chwili, przyjrzała mu się, pozbierał się i glina w nim przejął kontrolę. Skinął do Rachael. Po czym delikatnie dotknął ramienia Molly.
– Molly? To ja, Jack. Bardzo mi przykro.
Gdy Rachael wypuściła ją z objęć, Molly odwróciła się i padła w jego ramiona. Oplotła go rękami, mocno przycisnęła i szlochała w kołnierz. Przytulił ją, szepcząc jakieś słowa bez znaczenia, mając nadzieję, że to ją pocieszy, choć szczerze w to wątpił. Nic nie było w stanie w magiczny sposób zabliźnić śmiertelnej rany.
– Chodźmy do poczekalni, Molly – szepnął.
Tak, jak się spodziewał, poczekalnia była pusta. Całe zamieszanie przeniosło się w głąb korytarza. Zamknął drzwi, posadził Rachel na krześle, a Molly podprowadził do niewielkiej sofy Usiadł obok niej, przytulił, gładził po plecach i mówił do niej cicho.
Gdy zaczęła histerycznie łkać, Jack uścisnął ją i podał chusteczkę higieniczną z pudełka na stole. Rachael przyniosła kubek wody z dystrybutora stojącego w rogu. W milczeniu czekali, aż się pozbiera.
Molly podniosła głowę i spojrzała prosto w oczy Jacka.
– Na pewno już wiesz, co się wydarzyło. – Na chwilę zamknęła oczy, i kolejna łza spłynęła jej po policzku. Otworzyła oczy, dłonią wytarła policzki. Odetchnęła głęboko. – Dziś po południu, kiedy tylko weszłam do jego pokoju, Tim poprosił mnie, żebym przyniosła mu jego pistolet. Od lat leżał w stoliku nocnym, na szczęście nigdy nie musiał go użyć. Patrzyłam na niego, przerażona tym, co zamierzał powiedzieć, ale kiedy zapytałam go, po co mu ten pistolet, spojrzał na mnie jak na idiotkę. Powiedział, że właśnie ktoś próbował go zabić i gdyby nie siostra Louise, to jego szczątki spoczywałyby już w pięknej, srebrnej urnie. Twierdził, że sam chce się bronić i jeśli naprawdę mi na nim zależy, powinnam przynieść mu broń. Kiedy nadal nie chciałam tego zrobić, wzruszył ramionami, spojrzał na mnie i powiedział, że może byłoby lepiej, gdyby ten facet wrócił i jeszcze raz spróbował. Przecież i tak skończy jako warzywo, więc dlaczego nie oszczędzić mu upokorzenia i nie zaprosić go tutaj, może nawet narysować mu na czole punkt, w który ma strzelić. To i tak bez znaczenia, bo dla niego nie było już nadziei na poprawę.
Klepnęłam go po ramieniu i nazwałam idiotą. Nigdy nie wiadomo, co się wydarzy, tak mu powiedziałam, nie wiadomo, kiedy medycyna wynajdzie nowy lek, żeby mu pomóc. Posłuchał mnie, a przynajmniej tak mi się wydawało.
Читать дальше