– Dlaczego nie powiedziałaś mi tego od razu? Mogłem zostać spalony w czasie snu! Mogła ze mnie pozostać tylko kupka kości, popiołu i… – Jim uniósł w górę dłoń -…stary pierścień z korporacji studenckiej.
– Przepraszam… Wiedzieliśmy, że masz wysoko rozwiniętą zdolność wyczuwania złych duchów, i założyliśmy, okazuje się, całkiem zasadnie, że obraz zakłóci twoją równowagę i zechcesz się go jak najszybciej pozbyć. Niestety założyliśmy także, że ci się to uda. Musisz nas zrozumieć: nie mogliśmy ci powiedzieć więcej, niż to było konieczne… na wypadek, gdybyś poddał się wpływowi Roberta H. Vane’a i postanowił mu pomóc.
– Pomóc mu? W czym?
Eleanor nie odpowiedziała. Jim zamknął oczy i przycisnął czubki palców do powiek. Wciąż widział pomarańczowe plamy i wirujące zielone diamenty.
– Dobrze się czujesz? – spytała Eleanor.
– Chyba tak. Jestem na wpół upieczony i półślepy, ale pewnie przeżyję.
– Jim, nie mogę ci więcej powiedzieć. Zresztą sama niewiele więcej wiem.
– No dobrze… Jak to jednak możliwe, aby Vane był jeszcze ciągle uwięziony w obrazie? Po tylu latach powinien być martwy.
– Martwy… oczywiście, że jest martwy, tyle że nie znalazł spokoju.
– Nie rozumiem.
– Jim… musiałeś widzieć setki wędrujących dusz ludzi, którzy nie dokończyli swoich spraw w realnym świecie albo nie mogą uwierzyć, że nie żyją. Ile religii głosi, że nie można przejść na drugą stronę, dopóki ciało nie zostanie zakopane lub spalone? Indianie z niektórych plemion odcinali swoim wrogom głowy i zabierali je, aby ich dusze nie mogły dostać się do Krainy Wiecznych Łowów.
– Robertowi H. Vane’owi nie obcięto głowy.
– Wiem, ale jeżeli człowiek ma znaleźć spokój po śmierci, jego dusza i ciało muszą być całe. Dobra strona duszy i jej zła strona muszą być zjednoczone. Dlatego Robert H. Vane nie może znaleźć spoczynku. Jego dobra strona leży wraz z ciałem gdzieś na cmentarzu, niestety nie wiemy na którym, a ciemna jest uwięziona w tym obrazie i w dalszym ciągu robi to, o co Vane był oskarżany za życia. Nie zawaha się zabić każdego, kto stanie jej na drodze. Uważa, że ma do spełnienia misję.
Jim popatrzył na obraz. Nóż tkwił w płótnie na wysokości głowy Roberta H. Vane’a i rzucał cień niczym wskazówka zegara słonecznego.
– A na czym ona polega? Ta misja Vane’a?
– Na łapaniu złych stron ludzkich dusz, aby świat stał się lepszym miejscem.
– Kto mu ją zlecił?
– Benandanti.
– Ale przecież oni chcą, żeby zniknął.
Eleanor kiwnęła głową.
– Nie przewidzieli, że misja Vane’a stanie się czymś zupełnie innym, niż zaplanowali, a łapanie złych stron ludzkich dusz będzie się wiązać z tyloma tragediami. Dlatego tak bardzo chcą go zniszczyć… i próbują to zrobić od ponad stu pięćdziesięciu lat.
Jim wziął puszkę z piwem i znów się napił. Nie mógł oderwać oczu od obrazu. Od pierwszej chwili, gdy go ujrzał, wywoływał w nim niepokój, teraz jednak wzbudzał w nim przerażenie, jakby był bombą, mogącą w każdej chwili wybuchnąć.
– Kim są ci Benandanti?
– To tajne sprzysiężenie. Powstało w piętnastym wieku w północnych Włoszech jako kult płodności, czczący boginię Dianę. Nazwa stowarzyszenia oznacza „tych, którzy dobrze idą” albo „dobrych wędrowców”, choć my byśmy raczej powiedzieli „dobrze czyniących”. Zawsze działali w tajemnicy, a o ich istnieniu wiadomo tylko z przekazów inkwizycji, która uważała członków bractwa za czarowników. W pewnym sensie inkwizytorzy mieli rację, ponieważ Benandanti stosują magię. Jest to jednak biała magia, bo przysięgli sobie, że będą walczyć ze ziem we wszystkich jego przejawach. Toczą niekończącą się wojnę z siłami ciemności… noc po nocy, tydzień po tygodniu, rok po roku.
– Nigdy o nich nie słyszałem.
– To bardzo tajne stowarzyszenie i raczej się nie reklamują, ale naprawdę dbają o to, abyśmy wszyscy byli zdrowi, płodni i aby nam się dobrze powodziło.
– Wszyscy? Nie sądzę. Rozmawiasz z człowiekiem, który cierpi na chroniczny katar sienny, nie ma dzieci i jest niemal zupełnie spłukany.
Eleanor uśmiechnęła się.
– Nie masz pojęcia, jak źle by się sprawy miały, gdyby Benandanti nie stali po naszej stronie.
– A kto walczy po tamtej stronic?
– Legiony zła, czyli Malandanti. Tak przynajmniej nazywają ich Benandanti.
– Jak Benandanti ich zwalczają? I gdzie?
– Zazwyczaj wykorzystują astralne projekcje i polują na Malandantich w strefach cienia. Benandanti mogą opuszczać swoje ciała, by udać się na tajne spotkanie w dowolnym miejscu świata.
– Hm… eksperymentowałem trochę z opuszczaniem własnego ciała. Nie zalecałbym tego ludziom, którzy muszą następnego dnia iść rano do pracy.
Eleanor wstała, podeszła do kominka i popatrzyła na obraz.
– Kiedy wymyślono fotografię, Benandanti uznali, że odkryto naukową metodę przegnania zła na zawsze. Rozsyłali fotografów takich jak Robert H. Vane po całym świecie, niczym misjonarzy, by robili zdjęcia jak największej liczbie ludzi. Srebro na płytach fotograficznych nie tylko odbijało tkwiące w ludziach zło, ale także, po utrwaleniu obrazu, zatrzymywało je w nich.
– I to działało?
– Znakomicie – odparła Eleanor. – Benandanti nie rozumieli jednak, że ludzie, po odebraniu im wszelkiego zła, stają się słabi, łatwo ich zranić i tracą odruchy samoobronne. Wszyscy pierwotni Amerykanie, których sfotografował Robert H. Vane, ginęli albo z powodu chorób, albo dlatego, że nie bronili się przed chciwymi białymi osadnikami i innymi indiańskimi plemionami.
– Na przykład Daguenowie, tak? Indianie, których Robert H. Vane opłakuje do dziś?
– Właśnie.
– Chwileczkę… ale przecież Daguenowie zaatakowali osiedle białych osadników, wymordowali wszystkich i wypruli im bebechy! Nie był to raczej czyn świadczący o słabości i bezbronności.
– To była druga strona tej całej sprawy… Owszem, każdy, kto został sfotografowany, tracił swoje zło, które zostawało zamknięte w posrebrzanej płycie, ale jak z pewnością wiesz, każdy wizerunek ma własne życie. Każdy portret może widzieć i myśleć. Niektóre z nich w określonych okolicznościach mogą się nawet poruszać, zwłaszcza nocą, kiedy ci, którzy znają osoby z wizerunku, śpią.
Jim znów usiadł. Na własne oczy widział kiedyś poruszającą się fotografię. Raz nawet słyszał, jak fotografia przemówiła – powiedziała tylko jedno przepełnione cierpieniem słowo: „mamo…”. Widział też płaczące portrety. Nietrudno było się domyślić, co działo się z ludźmi sportretowanymi na płytach dagerotypowych Roberta H. Vane’a: wraz z nadejściem nocy ich wizerunki, odwrócone kolorystycznie jak negatywy, wyruszały w podróż. Biali ludzie z czarnymi twarzami i białymi oczami, żądni krwi, szukający czegoś do spalenia i zniszczenia.
– Co się stało z Vane’em? – spytał.
– Kiedy Benandanti zorientowali się, co się dzieje, odnaleźli go i kazali mu przestać robić zdjęcia. Choć nie powiedzieli dlaczego, wykonał polecenie. Benandanti nie zdawali sobie jednak sprawy z tego, że Vane zrobił sobie autoportret, więc jego zły wizerunek został ukryty w płycie dagerotypowej, przechowywanej razem ze wszystkimi innymi negatywami w jego pracowni. Jego dobre ja przestało fotografować ludzi, ale zła część jego ja wychodziła co noc z autoportretu i nadal robiła zdjęcia. Im więcej zdjęć gromadził, tym bardziej się przemieniał, aż przybrał postać, w jakiej widziałeś go wczoraj w nocy: pół człowieka, pół aparatu. W tamtych czasach w południowej Kalifornii ludzie bali się wychodzić w nocy z domu, tak wiele zdarzało się morderstw, straszliwych gwałtów i okaleczeń. Nie wiedzieli, że są prześladowani przez samych siebie, przez własne złe wizerunki, wychodzące z płyt Roberta H. Vane’a. No a ponieważ byli dobrzy, byli bezbronni. Kiedy wreszcie jeden z misjonarzy Benandantich odkrył prawdę, wysłano agentów, by pojmali złego ducha Roberta H. Vane’a. Znaleziono wiele jego tajnych pracowni i magazynów i zniszczono setki dagerotypów, ale Vane zabezpieczył przed zniszczeniem dagerotyp z własnym wizerunkiem: udał się do najlepszego ówczesnego malarza, Gordona Shelby’ego Welkina, i zapłacił mu fortunę za swój portret. Welkin namalował jego wizerunek na warstwie pokrytej srebrem miedzi… właśnie dlatego obraz jest tak ciężki. W swoim pamiętniku malarz napisał, że Vane kazał mu też zmielić zasuszony „czepek”, w którym się urodził, i zmieszać proszek z farbami.
Читать дальше