– Zastanów się, głupolu! Rosjanie uwierzyli, iż wygraliśmy wyścig kosmiczny, choć nie dotarliśmy dalej niż do Pasadeny! Zaoszczędziliśmy furę szmalu i nikt nie nadstawiał karku. Prawdę mówiąc, szanuję nasz rząd za to, że zrobił lewiznę i nie próbował wygłupiać się naprawdę. Poza tym, jaki jest sens w lataniu na Księżyc? Kogo obchodzi, z czego jest zrobiony?
Jim uśmiechnął się.
– A więc kiedy coś mówimy, nawet jeżeli nie jest to prawdą, liczy się tylko działanie tego na ludzi, tak? A jeżeli jest dobre, wszystko jest usprawiedliwione?
– Hę? – wymamrotał Edward.
– Pytam cię, czy mogą istnieć złe kłamstwa i dobre kłamstwa.
– No… – Chłopak zawahał się. – Chyba tak. Jaki sens mówić ludziom prawdę, jeżeli przysporzy im to tylko bólu?
– Doskonale – powiedział Jim. – Teraz chciałbym, żeby każdy z was napisał trzy „dobre” kłamstwa… i uzasadnił, dlaczego są „dobre”.
Roosevelt podniósł rękę.
– Chętnie bym to zrobił, proszą pana, ale cierpię na uraz ręki, spowodowany powtarzanym wysiłkiem, i nie mogę pisać.
– Za często walisz konia, w tym twój problem – wtrącił Philip.
– Kłamiesz, Roosevelt – stwierdził Jim. – W dodatku to złe kłamstwo.
– Dla mnie jest dobre… jeśli dzięki niemu nie będę musiał nic pisać.
– Nie sądzę. Gdybym choć przez chwilę wierzył, że rzeczywiście masz uraz ręki, spowodowany powtarzanym wysiłkiem, posłałbym cię do dozorcy Waltera, abyś mógł zrobić coś pożytecznego. O ile wiem, jest właśnie w drodze do damskich łazienek, gdzie zamierzał przepchnąć kilka toalet. Robi się to, wpychając ramię do środka aż po pierwsze kolanko.
Roosevelt pomachał ręką.
– Już została wyleczona! – zawołał. – Uwierzy pan? Jest wyleczona! To cud!
Gdy uczniowie marszczyli czoła nad zeszytami, gapili się w sufit i spoglądali po sobie, próbując wymyślić trzy „dobre” kłamstwa, Jim stał przy oknie i patrzył na cedr Toma Mixa. Czy rzeczywiście zrobiłoby jakąś różnicę, gdybyśmy nie polecieli na Księżyc’? Bylibyśmy mniej przesądni? Byłoby nam gorzej? A może zamiast przestrzeni kosmicznej powinniśmy badać nasze dusze’?
W przerwie obiadowej usiadł na cienistym pagórku nad kortem tenisowym, gdzie mógł w spokoju jeść kanapki z salami i pomidorem i czytać książkę. Robienie kanapek, które trzymałyby się kupy, nigdy mu nie wychodziło, więc plasterki pomidora wypadały na trawę. Wokół kręciły się dwie przepiórki, najwyraźniej mając nadzieję, że zostawi kawałki pomidora tam, gdzie upadły.
Nie minęło dziesięć minut, gdy ujrzał między drzewami pędzący samochód porucznika Harrisa, za którym podążał zwykły radiowóz. Kiedy porucznik zobaczył Jima, podjechał do krawężnika i stanął. Po chwili wyskoczył z samochodu i ruszył niemal biegiem, machając brązową kopertą.
– Panie Rook! Nie wiem, skąd ta pańska intuicja, ale chciałbym taką mieć!
Jim odłożył książkę, wytarł dłonie i otworzył kopertę. W środku znajdowała się podobizna pamięciowa człowieka, którego Hayward Mitchell widział wchodzącego do plażowego domu Tubbsów. Teraz jednak miał on białą twarz i czarne włosy i Jim natychmiast go rozpoznał. Rysownik dał mu nieco zbyt pociągłą twarz i za gęste brwi, ale bez wątpienia była to podobizna Brada Moorcocka.
– Nie do wiary, prawda? – wysapał porucznik Harris i strzelił palcami. – Od razu poznałem kto to!
Jim oddal mu zdjęcie. Był zaskoczony i było mu bardzo przykro. Po rozmowie z Bradem określiłby go jako skromnego, zwykłego młodego człowieka.
– Wczoraj podszedł do mnie na korytarzu, by powiedzieć, jak mu przykro…
– Teraz wie pan dlaczego.
Jim wstał i strząsnął okruchy ze spodni.
– Co pan zamierza? Aresztować go?
– Nie mam wyboru.
– Pójdę z panem.
Porucznik Harris dał znak dwóm siedzącym w radiowozie mundurowym policjantom i we czwórkę ruszyli w kierunku szkoły.
– Ciągle nie wiem, jak pan odgadł, że to negatyw – powiedział porucznik Harris. – Że czarne powinno być białe i odwrotnie.
– Myślałem „od tylu”, poruczniku – odparł Jim. – Czasami, kiedy spojrzymy na problem od drugiej strony, odpowiedź sama się narzuca.
Poszli najpierw do doktora Ehrlichmana. Zanim zdążyli wyjaśnić, o co chodzi, panna Frogg zastawiła im drogą.
– Przykro mi, panowie, ale dyrektor jest bardzo zajęty.
– W tym akurat przypadku musi znaleźć dla nas czas – oświadczył porucznik Harris. – Przyjechaliśmy aresztować jednego z uczniów, podejrzanego o morderstwo pierwszego stopnia. Chodzi o Brada Moorcocka.
Pannie Frogg omal nie wyskoczyły oczy z orbit. Popędziła do gabinetu doktora Ehrlichmana, który niemal natychmiast się pojawił, mocno zaczerwieniony i najwyraźniej zszokowany.
– Poruczniku, to musi być pomyłka. Brad Moorcock jest kapitanem naszej drużyny futbolowej.
– Przykro mi, proszę pana. To, że ktoś jest dobry w sporcie, nie daje mu prawa zabijać.
Doktor Ehrlichman poszedł z nimi na salę gimnastyczną, cały czas mamrocząc coś pod nosem i kręcąc głową. Brad i jego pięciu kolegów mieli właśnie trening. W sali rozbrzmiewały piski podeszew o linoleum i okrzyki w rodzaju: „Dawaj piłkę, baranie!”.
Porucznik Harris podszedł prosto do Brada.
– Panie Moorcock, aresztuję pana pod zarzutem zamordowania Bobby’ego Tubbsa i Sary Mi Her.
W sali natychmiast zapanowała cisza. Brad wbił zdziwiony wzrok w policjanta.
– Słucham…?
– Słyszałeś mnie, synu. Masz prawo milczeć, ale wszystko, co powiesz…
– Nikogo nie zabiłem! To jakieś szaleństwo! Jim podszedł do niego.
– Ktoś widział cię na plaży, Brad.
– Kto mógł mnie widzieć?! Nie było mnie tam! Tamtej nocy byłem w domu!
– Jeżeli jesteś w stanie to udowodnić, to świetnie – powiedział porucznik Harris. – Na razie jednak musisz iść ze mną na komendę.
– Nie było mnie tam! Zresztą niby dlaczego miałbym ich zabić?
– Może z żalu, że Sara cię zostawiła. Może nie podobało ci się, że spotyka się z kimś innym.
Brad z rozpaczą popatrzył na Jima.
– Zgoda, źle ją traktowałem, ale przyznałem się, prawda? Wykorzystywałem ją, ale nigdy bym jej nie skrzywdził! Nigdy. Nikogo bym nigdy nie skrzywdził!
– Daruj sobie – powiedział porucznik Harris. Wskazał kciukiem na drzwi sali i policjanci wyprowadzili chłopaka.
– To okropne… – stwierdził doktor Ehrlichman. Popatrzył surowo na Jima i głośno wydmuchał nos. – Miałem nadzieję, że West Grove nareszcie udało się poprawić reputację…
– Chyba nie sugeruje pan, że to ma coś wspólnego ze mną’? – spytał Jim.
– Oczywiście, że nie, choć wszystko wskazuje na to, że wciąż prześladuje pana pech.
Porucznik Harris położył dłoń na ramieniu Jima.
– Dyrektorze… niech pan mi wierzy, widzę to codziennie, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu… cały świat prześladuje pech.
Kiedy doktor Ehrlichman i porucznik Harris odeszli, Jim zwrócił się do kolegów Brada:
– To wszystko. Nie możemy zrobić nic więcej, tylko czekać, aż sprawa się wyjaśni.
– Naprawdę Brad zabił Bobby’ego i Sarę? – spytał czarnoskóry chłopak z wygoloną na głowie błyskawicą.
– Nie wiem – odparł Jim. – Pijaczek nocujący na plaży widział młodego mężczyznę, wchodzącego tuż przed pożarem do domu państwa Tubbs, a sądząc po opisie, jaki podał, mógł to być Brad. Ale to, co się tam wtedy stało, jest bardzo outré.
Читать дальше