– Och, jaki on słodki. – Kobieta przykucnęła, nie zważając na mijających ich ludzi. Szczeniak posłusznie podbiegł do niej. Poskrobała go za zwisającymi uszami. Piesek zamknął oczka, zachwycony. – To pana pierwszy pies? – spytała.
– Miałem psa w dzieciństwie.
– Mieszka pan w mieście?
– Teraz tak.
– Ciężko wytrzymać z psem w mieszkaniu.
– Mam wolny zawód, więc nie będzie tak źle.
– No to szczęściarz z pana – ucieszyła się kobieta. Patrzyła na jego sweter od Armaniego z błyskiem zainteresowania w oku. Dla jaj naprężył mięśnie. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. – Czym się pan zajmuje?
– Zabijam ludzi – powiedział radośnie.
Wybuchnęła gardłowym śmiechem. Pewnie ćwiczy ten śmiech po nocach, z myślą o takich facetach jak on. Normalnie nie zrobiłoby to na nim wrażenia. Jednak po dwudziestu pięciu latach odsiadki zauważył, że nawet na niego to działa.
– A tak naprawdę? – zapytała.
– Mówię serio – upierał się, ale wymowę swoich słów złagodził uśmiechem. – Powiedziałbym pani więcej, ale wtedy panią też musiałbym zabić.
Była wyraźnie zdezorientowana. Jak powinna zareagować? Roześmiać się, czy uciec? Znów spojrzała na jego sweter, a potem na szczeniaka… Figlarza, to imię zaczynało mu Się podobać… i postanowiła obrócić jego słowa w żart.
– To musi być ciekawe. Bardzo tajemnicze.
– O, to prawda. – A co tam. – A czym pani się zajmuje?
– Jestem właśnie po rozwodzie. On miał pieniądze, teraz ja je wydaję.
– Gratulacje! Nie ma pani dzieci?
– Na szczęście nie. A może na nieszczęście. Na alimentach można więcej zarobić.
– A to pech – przytaknął. Wreszcie przestała bawić się z Figlarzem i wstała. Jej ciepłe, błyszczące oczy pieściły jego pierś. Zaczął się zastanawiać, czy nie zostać żigolakiem. Dorobiłby sobie. Wymaga to mniej więcej tych samych umiejętności co zabijanie, no i nadal nie miałby normowanego czasu pracy. To niezła myśl… Może uda mu się znaleźć zdesperowaną rozwódkę z małymi dziećmi. Hm.
Kobieta wciąż patrzyła na niego kusząco.
– Może zjemy razem kolację – wypowiedział magiczne zaklęcie.
Kobieta wprawnym ruchem wyjęła wizytówkę z nazwiskiem i numerem telefonu. Schował ją do kieszeni i obiecał zadzwonić.
Figlarz sikał pod kioskiem. Nie wyglądało to już tak uroczo, więc pan Bosu pociągnął smycz i ruszyli dalej. Znów zerknął na plan miasta. Po przejściu sześciu przecznic dotarli na miejsce.
To była ładna, mała uliczka schowana w labiryncie ulic w centrum Bostonu. Osiedle mieszkaniowe. Na parterze spożywczy, kwiaciarnia i mały bar kanapkowy, a na górze mieszkania. Odliczył od lewej do prawej, aż znalazł numer, którego szukał. Potem jeszcze raz zajrzał do notatek.
Dobra, wszystko się zgadza.
Usiadł na ławce przy spożywczym na rogu. Poklepał wolne miejsce obok siebie, Figlarz wskoczył na ławkę i skulił się przy jego boku. Westchnął cicho, zmęczony szczeniackimi wybrykami.
Pan Bosu się uśmiechnął. Przypomniał mu się jego pierwszy pies, Popeye. Śliczny mały terier, którego ojciec dostał od jakiegoś znajomego z pracy i niechętnie przyniósł do domu. Rodzice nie przepadali za psami, ale cóż, uznali, że tak trzeba – każdy chłopiec powinien mieć psa i już. Pan Bosu miał się nim opiekować, a jego matka nauczyła się wzdychać i nie wpadać w złość, kiedy Popeye obgryzał jej ulubione buty, po czym dobierał się do pokrytej plastikiem sofy.
Popeye był dobrym psem. Pan Bosu biegał z nim, uczył go aportować i wskakiwał z nim w wielkie sterty liści.
Wbrew temu, co ogólnie sądzono o takich jak on, nigdy nie zrobił swojemu psu krzywdy. Nawet mu to przez myśl nie przeszło. W cichym, małym domu, w którym dorastał, Popeye był jego najlepszym przyjacielem.
Sielanka trwała pięć lat, aż do dnia, kiedy Popeye wybiegł za wiewiórką na ulicę, prosto pod koła buicka pani Mackey. Pan Bosu go nie dogonił. Do dziś pamięta przerażony krzyk pani Mackey. I widok pieska rozpłaszczonego na asfalcie, rzucającego się w przedśmiertnych drgawkach. Niesienie go do weterynarza nie miało sensu.
Zawinął Popeye’a w swój ulubiony podkoszulek. Wykopał dół za domem i sam go pochował. Nie płakał. Ojciec był z niego bardzo dumny.
Tamtego wieczoru położył się wcześnie, ale nie zasnął. Leżał z szeroko otwartymi oczami. Chciałby Popeye wrócił. Tęsknił za jego szorstkim językiem oblizującym mu twarz, za ciepłym, wtulonym w niego ciałkiem. Co go teraz pocieszy w tym dusznym domu? Kto doda mu otuchy, kiedy zostanie całkiem sam?
W końcu łzy napłynęły mu do oczu i w tej strasznej, pustej chwili stwierdził, że nienawidzi pani Mackey.
Wyszedł z domu tuż po pierwszej w nocy. Nie zajęło mu to dużo czasu. Ludzie trzymali samochody na ulicy, a w takiej dzielnicy jak ta nikt nie zamykał drzwi. Otworzył klapę silnika. Zrobił śrubokrętem kilka dziur. Prosta sprawa.
Mówiono, że pani Mackey nawet nie zauważyła, co się dzieje. W jednej chwili hamowała przed skrzyżowaniem, a w następnej już mijała znak stopu. Samochód nadjeżdżający z przeciwka uderzył w nią z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Wyszła z tego ze wstrząsem mózgu i kilkoma złamanymi żebrami, o biodrze nie wspominając.
Ale przeżyła. Cholerny buick.
Mimo to, jak na dwunastolatka, pan Bosu spisał się całkiem nieźle. Oczywiście od tamtej pory nabrał wprawy.
Teraz wpatrywał się w okno na piętrze. Nadal żadnych śladów ludzkiej obecności. To nic. Może poczekać.
Oparł się wygodnie. Zamknął oczy i wystawił twarz na ciepłe słońce. Westchnął cicho, prawie jak Figlarz. Poskrobał go za uszami.
Pies pomerdał z wdzięcznością ogonem. Człowiek i jego pies, pomyślał pan Bosu.
Tak, człowiek, pies i czarna lista.
Bobby postanowił pobiegać. Zapadał zmrok. Skończyło się słoneczne jesienne popołudnie, nadciągał zimny wieczór. Wychodząc z domu, odruchowo złapał jasnożółtą kurtkę i to przyprawiło go o niewytłumaczalne poczucie ulgi. Pomimo wszystko, co przeszedł, jego podświadomość jeszcze nie próbuje go zabić. Pomyślał, że może powinien zadzwonić do doktor Lane i podzielić się z nią tą doskonałą nowiną.
Zaczął biec, zostawiał za sobą kolejne przecznice. Na ulicach było cicho, ludzie zaszyli się w domach i przygotowywali do kolejnego tygodnia pracy. Tu i ówdzie przejeżdżały pojedyncze samochody, ich światła na chwilę wyławiały go z mroku.
Zamierzał pobiec do starej łaźni, zrobić siedmiokilometrowe kółko. Wkrótce jednak zostawił łaźnię za sobą, jego nogi miarowo uderzały w asfalt. Dotarł na Castle Island, na brzegu skręcił i pomknął w ciemność.
Kusiło go, by winę za to, jak się czuje, zrzucić na Jamesa Gagnona. Albo Catherine Gagnon, czy nawet krwiożerczego zastępcę prokuratora okręgowego, Ricka Copleya, tak spragnionego dobrej, soczystej sprawy o zabójstwo, że już ślina mu ciekła.
Jednak, szczerze mówiąc, wiedział, czemu tak naprawdę przypisać jego nastrój. Myślom o matce.
Minęło tak dużo czasu, że nie wiedział, czy twarz, którą ma w pamięci, rzeczywiście jest jej twarzą, czy tylko wytworem jego wyobraźni. Jak przez mgłę przypominał sobie brązowe oczy, ciemne włosy rozwiane wokół bladej twarzy, zapach perfum White Shoulders. Niejasno pamiętał, jak kucała przed nim i mówiła z poważną miną: „Kocham cię, Bobby”. A może to też tylko złudzenie? Może tak naprawdę powiedziała: „Nie wsadzaj ręki do kontaktu”, czy „Nie baw się pistoletem”.
Читать дальше