– Nigdy nie mieliśmy ze sobą wiele wspólnego.
– Na dwa lata wystarczyło.
Wzruszył ramionami. Czuł się coraz bardziej niezręcznie, czuł pustkę. Chciał, żeby ta scena się skończyła. Nie umie odchodzić. Lepiej mu szło, gdy to jego opuszczano.
– Spytaj mnie o to, o co chciałeś mnie spytać, Bobby – odezwała się Susan zmęczonym głosem. – Wyciągnij ze swojej byłej dziewczyny, co powiedziała policji.
Miał dość przyzwoitości, by się zaczerwienić.
– Naprawdę nie pamiętam spotkania z nimi – rzekł po chwili.
– Gagnonami? – Wzruszyła ramionami. – Moim zdaniem nie sposób nie zwrócić na nich uwagi.
– Spotkałem ich tylko ten jeden raz?
– Ja byłam z nimi na kilku imprezach, ale co do większych przyjęć… myślę, że tak, widziałeś się z nimi tylko wtedy.
– Nie zwróciłem na nią szczególnej uwagi – mruknął Bobby.
Susan przewróciła oczami.
– Nie chrzań, Bobby. Jest piękną kobietą, a w tej złotej sukni i egzotycznej masce… Cholera, nawet ja miałam ochotę się z nią przespać.
– Nie zwróciłem na nią uwagi – powtórzył Bobby. – Byłem zbyt zajęty obserwowaniem, jak on się na ciebie gapił. To właśnie pamiętam. Jakiś typ gapi się na moją dziewczynę, na oczach moich i jego żony.
Susan nie wyglądała na przekonaną, ale w końcu skinęła głową, wciąż trzymając kubek w obu dłoniach.
– To cię niepokoi?
– Co?
– Znałeś go. Byłeś wrogo do niego nastawiony. Potem go zabiłeś. No, Bobby, to musi cię dręczyć.
– Ale o tym, że go spotkałem, przypomniałem sobie dopiero podczas przesłuchania.
Przez chwilę milczała i kiwała głową w zamyśleniu.
– Jeśli to ci w czymś pomoże, to z tego, co czytałam w gazecie, wynika, że ocaliłeś temu chłopcu życie.
– Może – odparł, po czym dodał tylko dlatego, że czuł potrzebę powiedzenia tego na głos: – Jego rodzina chce się do mnie dobrać.
– Rodzina?
– Rodzice Jimmy’ego Gagnona podali mnie do sądu. Chcą zrobić ze mnie mordercę. Krótko mówiąc, jeśli zostanę uznany za winnego, pójdę siedzieć.
– Och, Bobby…
Zmarszczył brwi, czując zaskakująco silny ucisk w gardle. Napił się kawy.
– Chyba wygrają.
Zamknęła oczy.
– Och, Bobby…
– To dziwne. W tej robocie zawsze byłem taki pewny. Tego, co robię, co widzę. Nawet wtedy, w czwartek. Nie miałem najmniejszych wątpliwości. Usiadłem, wycelowałem i pociągnąłem za spust. Potem powiedziałem sobie, że nie miałem wyboru. Co za bzdura – parsknął po chwili. – Przez piętnaście minut obserwowałem ludzi, których nie znam. Jakby ktokolwiek z zewnątrz mógł wiedzieć, co naprawdę dzieje się w rodzinie.
– Nie rób tego, Bobby.
– Czego?
– Nie poddawaj się. Nie obwiniaj. Nie wycofuj się. To właśnie robisz. Jesteś jednym z najbystrzejszych policjantów, ale nie zostałeś detektywem. Dlaczego?
– Podoba mi się w STOP-ie…
– Bo się poddałeś. Albo weźmy nas. Spędziliśmy ze sobą cudowne dwa lata, a mimo to siedzimy tu, w Starbucks, i niezręcznie próbujemy się rozstać. Nie wierzę, że za mało nas łączy. Nie wierzę, że to musi się skończyć. Ale jednocześnie wiem, że to już się skończyło. Bo się poddałeś.
– To nie fair…
– Jesteś dobrym człowiekiem, Bobby, jednym z najlepszych, jakich znam. Ale jest w tobie coś mrocznego. Może to gniew? Robisz krok do przodu i dwa do tyłu. To tak jakbyś z jednej strony chciał być szczęśliwy, ale z drugiej nie mógł do tego dopuścić. Chcesz być gniewny, Bobby. W jakiś sposób tego ci potrzeba.
Odsunął krzesło od stolika.
– Muszę już iść.
Nie odrywała od niego oczu.
– Tak, uciekaj sobie.
– Hej, przecież nie chcę wylądować w pierdlu! – Nagle stracił cierpliwość. – Nic nie rozumiesz. Dla kogoś takiego jak James Gagnon prawda nie ma znaczenia. Każdy fakt może przeinaczyć tak, jak mu się spodoba. Jeśli chcę uniknąć więzienia, muszę rzucić mu kogoś na pożarcie. A tego nie zrobię.
– Catherine Gagnon – powiedziała Susan cicho.
Zacisnął wargi. Nie zaprzeczył, a Susan powoli, ale zdecydowanie skinęła głową.
– No nie wiem, Bobby. Wygląda mi na to, że pamiętasz Catherine lepiej, niż myślisz. Że zrobiła na tobie całkiem duże wrażenie.
– Nie na tym przyjęciu – powiedział ostro. – Nie wtedy, kiedy byłaś ze mną.
– O Boże, Bobby, coś ty w czwartek zobaczył? – wyszeptała Susan.
Catherine nie wiedziała, co zaniepokoiło ją najpierw. Byli z Nathanem na dole, w salonie. Była prawie dziesiąta, Nathan powinien już dawno spać. Nie chciał jednak iść na górę, a ona nie miała serca go do tego zmuszać. Leżał na podłodze w stosie poduszek, z którego wystawała tylko jego głowa. Włączyła mu jego ulubiony film Gdzie jest Nemo. Oglądał go już dwa razy.
Catherine za często zerkała na zegar i zastanawiała się, kiedy wreszcie wróci Prudence.
Wreszcie, żeby czymś się zająć, poszła do kuchni. Nathanowi nie wolno było pić czekolady. Zagotowała mu więc mleko sojowe o smaku waniliowym. Bez słowa wziął kubek, nie odrywając oczu od telewizora.
– Jak brzuszek?
Wzruszył ramionami.
– Głodny jesteś?
Kolejne wzruszenie ramion.
– Może chcesz jogurtu?
Pokręcił głową, ostentacyjnie wpatrzony w telewizor.
Catherine wycofała się do kuchni. Stwierdziła, że trzeba zrobić zakupy. Kończy się mleko sojowe, jogurt też. Została resztka bezglutenowego chleba, jedynego, jaki Nathan może jeść. Organiczne masło orzechowe też już prawie się skończyło. Zaczęła robić listę zakupów, gdy nagle przypomniała sobie, że są na jutro umówieni z nowym lekarzem.
Wyszła z kuchni do położonego niżej salonu.
– Nathanie, musimy porozmawiać.
Powoli, z ociąganiem, Nathan zwrócił na nią zamglone oczy.
– Doktor Rocco nie może dłużej być twoim lekarzem.
– Dlaczego?
Chciała powiedzieć mu prawdę, ale na widok jego ściągniętej buzi straciła odwagę.
– Doktor Rocco uważa, że potrzeba ci specjalnego lekarza. Superlekarza. Takiego obdarzonego supermocami.
Mimo swoich czterech lat Nathan spojrzał na nią jak urodzony sceptyk. Boże, czemu Prudence nie wraca? Owszem, ma dziś wolny dzień, ale czy musiała przepaść na całą noc? Nie wie, jak bardzo jest potrzebna w tych ciężkich chwilach? Catherine spróbowała jeszcze raz.
– Jutro idziemy do nowego lekarza. Doktora lorfina. Jego specjalnością są tacy mali chłopcy jak ty.
– Do nowego lekarza?
– Tak.
Nathan wpatrywał się w nią. Po chwili podniósł kubek i wylał mleko na dywan. Catherine wzięła głęboki oddech. Nie była na niego zła – jeszcze nie – ale coraz bardziej wściekała się na Prudence, która zostawiła ją i zmusiłaby sama poradziła sobie z tą sytuacją.
– Tak nie wolno, Nathanie. Tylko źli chłopcy wylewają mleko na dywan. Chyba nie chcesz być złym chłopcem?
Dolna warga chłopca zaczęła drżeć. Wysunął ją, gwałtownie kiwając głową.
– Właśnie że chcę! Źli chłopcy nie chodzą do lekarzy!
Miał w oczach łzy. Wielkie, lśniące, nieuronione łzy, takie, których widok był dla matki bardziej bolesny niż głośny, gniewny szloch.
– Doktor Iorfino ci pomoże – nie ustępowała. – Wyleczy cię. Zrobi z ciebie dużego chłopca i będziesz mógł bawić się z innymi.
– Lekarze nie pomagają! Lekarze mają igły. Igły nie pomagają!
– Kiedyś pomogą.
Nathan spojrzał jej prosto w oczy.
Читать дальше