To było przyjęcie z okazji Mardi Gras, mecenasi orkiestry symfonicznej krążyli po sali w misternych, ozdobionych piórami maskach. Jimmy i Catherine Gagnonowie pogratulowali Susan udanego występu. Catherine, z czarnymi włosami upiętymi w kok, miała na sobie obcisłą złotą suknię i egzotyczną maskę z pawich piór. W pierwszej chwili piękne przebranie zrobiło na Bobbym spore wrażenie. Potem jednak zajął się obserwowaniem, jak Jimmy rozbiera Susan oczami, i przestał zwracać uwagę na Catherine.
W końcu uciął rozmowę i pod jakimś pretekstem odwołał Susan na bok. Rozmawiali rozbawieni o pozerstwie Jimmy’ego, pełni poczucia moralnej wyższości, jakiego doświadcza jedna para po spotkaniu z drugą, mającą większą sławę, więcej pieniędzy i w ogóle wszystkiego więcej. Z kłopotami włącznie.
Bobby spuścił głowę. Cholera, że też musiał to sobie przypomnieć akurat teraz.
– Dopadniemy ją – powtórzył Copley. – I dobrze wiesz, że Catherine nie jest typem kobiety, która weźmie wszystko na siebie. Gdy tylko zwietrzy zagrożenie, wypłacze mi się w koszulę. Lepiej żebyś nie utonął w tych łzach.
– Gonią cię terminy? – spytał Bobby ze złością. – Niech zgadnę. Musisz się uwinąć do jutra, do piątej.
Copley zmarszczył brwi.
– Skoro już o tym wspomniałeś…
– Aha, rozumiem. No to do jutra. Zadzwonię. – Bobby dał im znak, żeby ruszyli tyłki i wyszli z jego domu. D.D. patrzyła na niego dziwnie. Unikał jej wzroku.
– Jeszcze jedno – powiedział Copley na odchodnym. – Gdzie byłeś wczoraj wieczorem między dziesiątą wieczorem a pierwszą w nocy?
– Zabijałem Tony’ego Rocco, rzecz jasna.
– Co…
– Spałem, palancie. Ale dzięki za znieważanie mnie we własnym domu. Won.
Copley wciąż stał w drzwiach.
– To poważna sprawa…
– A to jest moje życie – warknął Bobby i trzasnął drzwiami.
Robinson nieopatrznie odebrała telefon. Ostatnimi czasy nie wróżyło to nic dobrego. Teraz musi poradzić sobie jakoś z rozmówcą, który jest wyraźnie niezadowolony.
– Co on wyprawia, do cholery? Instrukcje były jasne: miało to wyglądać jak wypadek albo ślepy traf, spaprana próba kradzieży samochodu czy coś takiego. Zarżnięcie człowieka nożem rzeźniczym nie wygląda na wypadek!
– Mówiłam, że nad nim nie panuję.
Rozmówca zdawał się jej nie słyszeć.
– Policja ostro wzięła się do roboty. Cholera, teraz to dopiero będzie burdel.
– On chyba ma to gdzieś.
– Dlaczego? Bo jest słynnym panem Bosu? Co to, do cholery, w ogóle znaczy?
– To taki sprzęt do ćwiczeń.
– Że co?
– Piłka Both Sides Up – wyjaśniła Robinson. – Czyli BOSU. Płaska z jednej strony, wypukła z drugiej. Robi się na niej przysiady, można też położyć ją wypukłą stroną w dół i ćwiczyć pompki. Idealna do ćwiczeń na małej przestrzeni.
– To znaczy, że wynająłem człowieka, który uważa się za sprzęt do ćwiczeń? – spytał rozmówca z rozbawieniem.
Robinson zachowała śmiertelnie poważny ton.
– Wynajął pan człowieka, który nie zważa na ból.
Rozmówca milczał przez chwilę. Robinson też.
– Jest gotów do następnego zlecenia? – spytał w końcu.
– Właśnie się przygotowuje. Jest jednak drobny kłopot… – powiedziała Robinson powoli.
– Drobny kłopot?
– Stawia nowe warunki: zamiast dziesięciu, chce trzydzieści tysięcy.
Rozmówca parsknął śmiechem.
– Tak? Bo niby tak świetnie się spisał? Przecież wszystko spieprzył!
– On widzi to inaczej – powiedziała Robinson szczerze.
– A założył choć konto?
– Hm, nie.
– Nie?
– Woli gotówkę.
– Och, na litość boską. Przekaż seniorowi Psycholowi, co następuje: po pierwsze, nie mam pod ręką tyle gotówki. Po drugie, dostanie dziesięć tysięcy i ani centa więcej. Szczerze mówiąc, powinien się cieszyć, że daję mu aż tyle, biorąc pod uwagę, że jak oboje wiemy, chcę, by zrobił coś, co i tak chce zrobić.
– On chyba nie lubi negocjować.
– Życie to ciągłe negocjacje.
Robinson odetchnęła głęboko. Nie ma co dłużej owijać w bawełnę.
– Przysłał list. Pisze w nim, że jeśli chce pan, by wykonał zlecenie, musi pan zapłacić trzydzieści tysięcy. A jeśli nie, to zapłaci pan i tak. Bo wie, gdzie pan mieszka.
– Co takiego? Chyba nic mu nie powiedziałaś, co? Mówiłaś, że zabrałaś go wynajętym samochodem i dałaś skradzioną komórkę. Niby jak miałby namierzyć…
– Myślę, że blefuje – przerwała mu Robinson. – Ale nie mogę być tego pewna. Mam znajomości, on pewnie też.
Rozmówca milczał i ciężko oddychał. Był wściekły? Wystraszony? Trudno powiedzieć.
– Ja bym mu zapłaciła – powiedziała Robinson śmiertelnie poważnie. – Albo wyjechała w cholerę.
Rozmówca odetchnął głęboko.
– Powiedz mu, że nie przyjmuję jego warunków – rzekł zdecydowanym tonem. – Skoro wyciągnąłem go z więzienia, mogę go tam z powrotem wsadzić.
Robinson milczała.
– Co znowu? – spytał rozmówca.
– Widzi pan, żeby wsadzić go do więzienia… musi pan go najpierw złapać.
Kolejna chwila ciszy.
– Cholera – sapnął rozmówca.
– Cholera – powtórzyła Robinson.
Pan Bosu miał szczeniaka. Kupił go w sklepie ze zwierzętami, bo w niedzielne popołudnie nie miał innego wyboru. Kiedy wszedł do wypełnionego lekkim zapachem środków odkażających pomieszczenia z zastawionymi półkami i podłogą wyłożoną tanim linoleum, ciarki go przeszły. Zważywszy, że jeszcze czterdzieści osiem godzin temu sam był więźniem, widok szczeniaków i kociąt pozamykanych w małych drucianych klatkach nieszczególnie podniósł go na duchu.
Zamierzał pokręcić się tam przez jakiś czas. Nie ma to jak sklepy ze zwierzętami w niedzielne popołudnie, pełne puszystych kociąt, milutkich szczeniaków i dzieci. Ale panująca tam przygnębiająca atmosfera sprawiła, że zmył się raz-dwa. Cholera, zastanawiał się nawet, czy nie wykupić wszystkich zwierząt i nie wypuścić ich na wolność.
Tak, pewnie wlazłyby pod pierwszy nadjeżdżający samochód.
Wybrał więc psa i wyszedł.
Zdecydował się na mieszańca beagle’a z terierem. Mały, wesoły szczeniak miał wielkie brązowe łaty wokół oczu, zwisające brązowe uszy i zamaszyście merdał brązowym ogonem. Pan Bosu w życiu nie widział śliczniejszego stworzenia.
Kupił też smycz, małe nosidełko, które przypominało worek marynarski, i kilkadziesiąt zabawek. No dobra, może trochę przesadził. Ale szczeniak… może Łatek? Nie, to chyba niezbyt oryginalne… tak radośnie kąsał go ząbkami w brodę i łaskotał noskiem w szyję, że pan Bosu kupił wszystko, co piesek choćby powąchał. Zabawki to dobra rzecz. Zwłaszcza gdy za długo siedziało się za kratkami.
Teraz prowadził szczeniaka na smyczy. Piesek… Karmel? Śnieżyk? Nie, to też zbyt trywialne… jest taki szczęśliwy, że wyszedł na spacer. Zupełnie jak jego nowy właściciel.
Pan Bosu i piesek… może Figlarz? Jak można mieć psa bez imienia? Doszli do skrzyżowania. Pan Bosu zatrzymał się i wyjął z kieszeni plan miasta. Obok stanęła kobieta. Piękna blondynka, kostium z jesiennej kolekcji Ralpha Laurena. Uśmiechnęła się do niego promiennie.
– Jaki śliczny piesek!
– Dziękuję. – Pan Bosu popatrzył na kobietę. Nie ma z nią dzieci. Jaka szkoda.
– Jak się wabi?
– Jeszcze się nie zdecydowałem. Właśnie go kupiłem. Jeszcze się dobrze nie poznaliśmy.
Читать дальше