– Kierki? – pyta Annie. Ma wrażenie, że opuściła swoje ciało i unosi się nad tą pulchną, mokrą kobietą w średnim wieku, lecz nie zapomniała starych zwyczajów Jimmy’ego. Podczas długich lotów zawsze lubił zagrać w karty. Może być kanasta albo cribbage, jednak najbardziej pokochał kierki.
– Kierki – odpowiada Jimmy. Telefon ponownie wydaje sygnał dźwiękowy, jakby to potwierdzał.
– Jimmy. – Annie waha się przez chwilę, pytając sama siebie, czy naprawdę zależy jej na tej informacji, a potem powtarza pytanie, na które nie uzyskała odpowiedzi. – Gdzie dokładnie jesteś?
– To wygląda jak dworzec Grand Central – mówi Jimmy. – Tylko że jest większe. I bardziej wyludnione. Jakby w rzeczywistości to nie był Grand Central… ale dekoracje filmowe, które mają udawać Grand Central. Rozumiesz, o co mi chodzi?
– Tak… chyba tak…
– Na pewno nie ma tu żadnych pociągów… i nie słyszymy, żeby gdzieś w pobliżu jechały… jednak wszędzie są drzwi, które prowadzą w różne strony. Aha… i są schody ruchome, ale zepsute. Całe zakurzone i niektóre stopnie są połamane. – Jimmy przerywa i kiedy odzywa się ponownie, mówi o wiele ciszej, jakby obawiał się, że go ktoś podsłucha. – Ludzie odchodzą. Niektórzy idą gdzieś po ruchomych schodach… jednak większość przechodzi przez drzwi. Myślę, że ja też będę musiał odejść. Po pierwsze, nie ma tu nic do jedzenia. Jest automat z batonikami, lecz też nie działa.
– Czy jesteś… kochanie, czy jesteś głodny?
– Trochę. Ale najbardziej chce mi się pić. Oddałbym wszystko za butelkę zimnej mineralnej.
Annie patrzy z poczuciem winy na własne nogi, na których wciąż widać kropelki wody. Wyobraża sobie, jak Jimmy je zlizuje, i z przerażeniem stwierdza, że ją to podnieca.
– Poza tym czuję się dobrze – dodaje szybko Jimmy. – Przynajmniej na razie. Tyle że nie ma sensu tu siedzieć. Ale…
– Co? Co, Jimmy?
– Nie wiem, które wybrać drzwi.
Kolejne bipnięcie.
– Szkoda, że nie wiem, które wybrała pani Corey. Ma moje cholerne karty.
– Czy ty… – Annie wyciera twarz ręcznikiem, w który zawinęła się, wychodząc spod prysznica; wtedy była czysta i świeża, teraz jest cała zapłakana i zasmarkana. – Czy ty się boisz?
– Czy się boję? – powtarza w zamyśleniu Jimmy. – Nie. Trochę się niepokoję, to wszystko. Głównie tym, które wybrać drzwi.
Znajdź drogę do domu, ma ochotę powiedzieć mu Annie. Wybierz właściwe drzwi i znajdź drogę do domu. Ale czy będzie chciała go widzieć, jeżeli to zrobi? Duch może być w porządku, lecz co będzie, jeśli otworzy drzwi i zobaczy dymiące, zwęglone szczątki z czerwonymi oczyma, w spalonych dżinsach (zawsze podróżował w dżinsach) wtopionych w nogi? I co, jeśli będzie mu towarzyszyła pani Corey ze spaloną talią kart w powykręcanej ręce?
Bip.
– Nie potrzebuję ci mówić, że nie musisz się już kryć z tym facetem z FedExu – mówi Jimmy. – Jeżeli naprawdę ci na nim zależy, bierz go sobie.
Annie zaskakuje samą siebie, wybuchając śmiechem.
– Ale chciałem ci powiedzieć, że cię kocham…
– Och, kochanie, ja też cię ko…
– I nie pozwól młodemu McCormackowi naprawiać rynien jesienią. Jest pracowity, ale to ryzykant, w zeszłym roku o mało nie skręcił sobie pieprzonego karku. I nie chodź już w niedzielę do tej piekarni. Coś się tam stanie i wiem, że to będzie w niedzielę, tyle że nie mam pojęcia w którą. Czas naprawdę wyczynia tutaj dziwne sztuczki.
Młody McCormack, o którym mówi, to musi być syn faceta, który był ich dozorcą w Vermoncie… tyle że sprzedali to mieszkanie przed dziesięciu laty i chłopak musi mieć już dwadzieścia parę lat. A piekarnia? Przypuszcza, że Jimmy mówi o piekarni Zoltana, ale skąd, u licha…
Bip.
– Niektórzy z ludzi tutaj byli chyba na dole. To cholernie przykre, bo nie mają pojęcia, jak się tu dostali. A pilot nie przestaje krzyczeć. A może to jest drugi pilot. Myślę, że chyba tu przez jakiś czas zostanie. Po prostu kręci się w kółko. Jest bardzo przybity.
Bipnięcia stają się coraz częstsze.
– Muszę już kończyć, Annie. Nie mogę tutaj zostać, a telefon i tak zaraz się zesra. Tak łatwo byłoby po prostu… – mówi ponownie tym swoim tonem, który oznacza „mogę mieć pretensję tylko do siebie” (nie sposób uwierzyć, że po dzisiejszym dniu już nigdy go nie usłyszy; nie sposób w to nie uwierzyć). – Zresztą nieważne. Kocham cię, skarbie.
– Zaczekaj! Nie odchodź!
– Nie mo…
– Ja też ciq kocham! Nie odchodź!
Lecz on już skończył. W słuchawce słychać tylko czarną ciszę.
Annie siedzi ze słuchawką przy uchu przez całą minutę, a może dłużej, i w końcu przerywa połączenie. Nieistniejące połączenie. A potem włącza ponownie telefon i słysząc całkowicie normalny sygnał centrali, wciska jednak gwiazdkę i cyfry 69. Według automatu, który informuje ją o ostatnim połączeniu, doszło do niego o dziewiątej rano. Wie, kto to był: jej siostra Nell, dzwoniąca z Nowego Meksyku. Nell zatelefonowała, żeby poinformować Annie, że jej lot jest opóźniony i przyleci najwcześniej wieczorem. Powiedziała jej, żeby była silna.
Wszyscy mieszkający daleko krewni – zarówno Jamesa, jak i Annie – przylecieli samolotami. Najwyraźniej uważają, że przynajmniej chwilowo James wyczerpał całą pulę rodzinnego pecha.
Nie ma żadnego śladu po połączeniu przychodzącym – Annie zerka na stojący na nocnej szafce zegar i widzi, że jest piętnasta siedemnaście – do którego doszło mniej więcej dziesięć po trzeciej w trzecim dniu jej wdowieństwa.
Ktoś puka krótko w drzwi.
– Annie?! Annie?! – woła jej brat.
– Ubieram się – odpowiada. Jej głos brzmi tak, jakby płakała, niestety jednak nikt w tym domu nie uzna tego za dziwne. – Trochę prywatności, proszę.
– Dobrze się czujesz? – woła przez drzwi. – Słyszeliśmy chyba, jak z kimś rozmawiasz. A Ellie mówiła, że kogoś wołałaś.
– Nic mi nie jest! – odpowiada i ponownie wyciera twarz ręcznikiem. – Zaraz zejdę na dół!
– Okay. Nie ma pośpiechu. Jesteśmy tu dla ciebie – dodaje po chwili i odchodzi.
– Bip – szepcze Annie i zakrywa usta, żeby powstrzymać śmiech, w którym szukają ujścia pewne emocje jeszcze bardziej skomplikowane od rozpaczy. – Bip, bip. Bip, bip, bip. – Śmiejąc się, kładzie się na łóżku i jej zasłonięte dłońmi oczy są szeroko otwarte i zalane łzami, które płyną po policzkach aż do uszu. – Bip-pierdolony-zabipiony-bip.
Śmieje się dość długo, a potem ubiera się i schodzi na dół, żeby pobyć ze swoimi bliskimi, którzy przyjechali, by połączyć się z nią w smutku. Tyle że Annie nie czuje się z nimi połączona, bo nie zadzwonił do żadnego z nich. Zadzwonił do niej. Nieważne, czy to dobrze, czy źle, ale zadzwonił do niej.
* * *
Jesienią tego roku, kiedy poczerniałe zgliszcza bloku mieszkalnego, na który spadł samolot, nadal odgradza od reszty świata żółta policyjna taśma (chociaż grafficiarze zdołali już wejść do środka i jeden z nich zostawił namalowaną sprayem wiadomość BYLI TUTAJ CRISPY CRITTERS), Annie dostaje e-mail z rodzaju tych, które komputerowi maniacy lubią rozsyłać szerokiemu kręgowi znajomych. Ten pochodzi od Gert Fisher, miejskiej bibliotekarki z Tilton w stanie Vermont. Kiedy razem z Jamesem spędzali wakacje, Annie pracowała społecznie w bibliotece i chociaż dwie panie zbytnio się nie polubiły, Gert wpisała ją na listę osób otrzymujących cokwartalne biuletyny. Ich treść nie jest na ogół interesująca, ale między informacjami o ślubach, pogrzebach i zwycięzcach Konkursu Młodych Farmerów Annie trafia na wiadomość, która zapiera jej dech. Jason McCormack, syn starego Hugh McCormacka zginął w wypadku w Święto Pracy. Czyszcząc rynny, spadł z dachu letniego domku i skręcił sobie kark.
Читать дальше