Stephen King
Po zachodzie słońca
Tytuł oryginału: Just After Sunset
Data wydania: 2008
Wydanie polskie Data wydania: 2009
Przełożył: Andrzej Szulc
Mogę sobie wyobrazić, co tam widziałeś. Owszem, to makabryczne, ale przecież to nic nowego, to tylko stare misteria… Takich sił nie można nazwać, nie można o nich mówić, nie da się ich sobie wyobrazić, chyba że poza zasłoną i pod symbolem: symbolem, który większości z nas wyda się staroświecką, poetycką fantazją innym może głupią bajdą. Ty i ja jednak, przynajmniej my dwaj, wiemy co nieco o koszmarach, które mieszkają w tajnym sanktuarium żywota, a mogą też objawić się w ludzkim ciele. Wiemy, że to, co bezkształtne, może jednak przybrać kształt. Ach, Austin, jak to możliwe? Jak to jest, że słoneczny blask nie ciemnieje w obliczu tej makabry, że ziemia nie kipi i nie rozstępuje się pod takim brzemieniem?!
Arthur Machen
Wielki Bóg Pan, przekł. Tomasz S. Gałązka
Pewnego dnia w 1972 roku po powrocie z pracy zastałem żonę siedzącą przy kuchennym stole i wpatrującą się w leżący przed nią sekator. Uśmiechała się, co oznaczało, że nie jestem w zbyt wielkich opałach, zażądała jednak ode mnie portfela. Nie wróżyło to naj lepiej.
Mimo to podałem go jej. Wyjęła z niego moją benzynową kartę kredytową Texaco – takie rzeczy były i nadal są rutynowo wysyłane nowożeńcom – i pocięła ją na trzy duże części. Kiedy zaprotestowałem, mówiąc, że karta była bardzo przydatna i że zawsze spłacaliśmy minimalne (a czasami większe) sumy pod koniec miesiąca, potrząsnęła tylko głową i oświadczyła, że odsetki są czymś, co narazi na szwank nasz kruchy budżet domowy.
– Lepiej odsunąć od siebie pokusę – powiedziała. – Pocięłam już swoją.
Koniec kropka. Przez następne dwa lata żadne z nas nie miało karty kredytowej.
Robiąc to, miała rację i była mądra, ponieważ w tamtym czasie dobiegaliśmy trzydziestki i musieliśmy wychowywać dwójkę dzieci; finansowo z trudem utrzymywaliśmy się na powierzchni. Ja uczyłem angielskiego w szkole średniej i pracowałem latem w pralni przemysłowej, piorąc pościel z moteli i czasami objeżdżając je dostawczą furgonetką. Tabby opiekowała się w dzień dziećmi, pisząc wiersze, gdy zażywały poobiedniej drzemki, i pracując na całą zmianę w Dunkin’ Donuts, kiedy wracałem do domu ze szkoły. Nasz łączny dochód starczał na opłacenie czynszu, jedzenie i pieluchy dla synka, ale nie na abonament telefoniczny; zrezygnowaliśmy z niego w taki sam sposób jak z karty Texaco. Zbyt wielka była pokusa, by zadzwonić do kogoś mieszkającego w innym mieście. To, co zostawało, szło na książki – żadne z nas nie mogło bez nich żyć – oraz na moje złe nałogi (piwo i papierosy), ale poza tym starczało na bardzo niewiele. Z całą pewnością nie było pieniędzy na opłaty wynikające z przywileju posiadania tego przydatnego, aczkolwiek skrajnie niebezpiecznego plastikowego prostokąta.
To, co udało nam się dodatkowo zarobić, przeznaczaliśmy na ogół na takie rzeczy jak naprawy samochodu, wizyty u lekarza i to, co ja i Tabby nazywaliśmy „dzieciochłamem”: zabawki, używany kojec oraz kilka irytujących książek Richarda Scarry’ego. Ten skromny ekstrazarobek przynosiły między innymi opowiadania, które udawało mi się zamieścić w magazynach dla panów, takich jak „Cavalier”, „Dude” i „Adam”. W tamtych czasach nie mówiło się nigdy o pisaniu literatury i każda dyskusja o „nieprzemijających wartościach” mojej prozy byłaby takim samym luksusem jak karta Texaco. Opowiadania, kiedy się sprzedawały (a nie działo się to zawsze), były po prostu miłym źródłem gotówki. Traktowałem je niczym meksykańskie pinatas, wypełnione słodyczami i zawieszone pod sufitem papierowe kule, które usiłowałem strącić nie kijem, lecz własną wyobraźnią. Czasami pękały i obsypywały nas deszczem kilkuset dolarów. A czasami nie.
Na szczęście dla mnie – i możecie mi wierzyć, że wiodłem wówczas skrajnie szczęśliwe życie, pod wieloma względami szczęśliwsze niż dzisiaj – praca sprawiała mi przyjemność. Pisząc te opowiadania, padałem na twarz i świetnie się bawiłem. Powstawały jedno za drugim, niczym hity z nadającej na długich falach rockowej radiostacji, której zawsze słuchałem w tym połączeniu gabinetu z pralnią, gdzie je pisałem.
Pisałem szybko i ostro, rzadko zaglądając do tekstu po drugiej redakcji, i nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby zastanawiać się, skąd się biorą dobre opowiadania, czym różni się ich struktura od struktury powieści i jak radzić sobie z problemami rozwoju postaci, tła fabularnego i ram czasowych. Zdawałem się kompletnie na żywioł, wspomagany wyłącznie przez intuicję i dziecinną pewność siebie. Obchodziło mnie tylko to, że powstawały. To było wszystko, co musiało mnie obchodzić. Z pewnością nie zdawałem sobie sprawy, że umiejętność pisania opowiadań jest czymś kruchym, czymś, co można zapomnieć, jeśli nie robi się tego niemal stale. Nie wydawała mi się wówczas krucha. Większość tamtych opowiadań przypominała buldożery.
Wielu amerykańskich autorów bestsellerów nie pisuje opowiadań. Nie wydaje mi się, żeby chodziło o pieniądze; dobrze sytuowani pisarze nie muszą myśleć o takich sprawach. Niewykluczone, że kiedy świat pełnoetatowego powieściopisarza kurczy się do rozmiarów poniżej siedemdziesięciu tysięcy słów, ogarnia go jakiś rodzaj twórczej klaustrofobii. A może chodzi po prostu o to, że gubi się gdzieś po drodze dryg do miniaturyzacji. W życiu jest wiele rzeczy, które przypominają jazdę na rowerze, ale nie należy do nich pisanie opowiadań. Można zapomnieć, jak to się robi.
Pod koniec lat osiemdziesiątych i w latach dziewięćdziesiątych pisałem coraz mniej opowiadań, a te, które pisałem, były coraz dłuższe (kilka dłuższych zamieszczono w tym zbiorze). To było w porządku. Były jednak również opowiadania, których nie napisałem, ponieważ musiałem skończyć tę lub inną powieść, i to nie było w porządku – czułem, że pomysły domagają się zapisania. Niektóre się tego doczekały; inne, przyznaję ze smutkiem, umarły i rozsypały się w pył.
Co najgorsze, zdarzały się opowiadania, których nie umiałem już napisać, i to było niepokojące. Wiedziałem, że potrafiłbym je napisać w tamtej pralni, na należącej do Tabby małej, przenośnej olivetti, jednak teraz, będąc znacznie starszy i dysponując większym doświadczeniem i o wiele droższymi narzędziami pracy – jak choćby ten macintosh, na którym piszę dziś wieczorem – nie mogłem sobie z nimi poradzić. Pamiętam, jak sknociłem jedno z nich i przyszedł mi na myśl stary płatnerz spoglądający ze smutkiem na wspaniałe toledańskie ostrze i mówiący sobie: „Kiedyś wiedziałem, jak się robi takie rzeczy”.
A potem pewnego dnia przed trzema albo czterema laty, dostałem list od Katriny Kenison, redaktorki ukazującej się co rok antologii Best American Short Stories (później zastąpiła ją Heidi Pitlor, której niniejsza książka została zadedykowana). Pani Kenison zapytała, czy nie byłbym zainteresowany redakcją wydania z 2006 roku. Nie musiałem się nad tym zastanawiać przez całą noc ani nawet w trakcie popołudniowego spaceru. Zgodziłem się natychmiast. Z najprzeróżniejszych powodów, w tym nawet altruistycznych, ale byłbym naprawdę bezczelnym kłamcą, gdybym nie przyznał, że i dla własnej korzyści. Pomyślałem, że jeśli przeczytam dużo krótkiej prozy, zanurzę się w tym, co mają najlepszego do zaoferowania amerykańskie czasopisma, i być może uda mi się odzyskać choć w części tę lekkość pióra, która mi umykała. Nie dlatego, żebym potrzebował zastrzyku gotówki – niewielkiego, lecz witanego z radością, kiedy stawia się dopiero pierwsze kroki – żeby kupić nowy tłumik do używanego auta albo urodzinowy prezent dla żony, lecz dlatego, że utrata zdolności pisania opowiadań nie wydawała się uczciwą ceną za wypchany kartami kredytowymi portfel.
Читать дальше