– Nie – odparł Monette. – Odebrał mi tylko spokój ducha. Czy to można uznać za rabunek?
– Z całą pewnością. Więc co takiego zrobił?
– Nic. Wyglądał przez okno. Myślałem, że drzemie, lecz później doszedłem do wniosku, że byłem w błędzie.
– A co ty zrobiłeś?
– Mówiłem o mojej żonie – odparł Monette, po czym przerwał, żeby się nad tym zastanowić. – Nie, to nieprawda. Wściekałem się na swoją żonę. Narzekałem na moją żonę. Przeklinałem moją żonę. Ja… rozumie ksiądz… – Przez chwilę zmagał się z tym, co miał do powiedzenia, zaciskając usta i spoglądając na splecione mocno między udami dłonie. – On był głuchoniemy, rozumie ksiądz! – wybuchnął w końcu. – Mogłem powiedzieć wszystko i nie musiałem wysłuchiwać, jak to analizuje, nie musiałem wysłuchiwać jego opinii ani mądrych rad. Był niemy i głuchy, do cholery, myślałem, że chyba śpi, i mogłem mówić, co mi się, kurwa, żywnie podobało.
Monette skrzywił się w pomieszczeniu z przypiętą do ściany kartką.
– Przepraszam, ojcze.
– Co konkretnie mu o niej powiedziałeś? – zapytał ksiądz.
– Powiedziałem, że ma pięćdziesiąt cztery lata – odparł Monette. – Od tego zacząłem. Ponieważ to właśnie… to właśnie najbardziej mnie ubodło.
Za punktem poboru opłat w Gardiner autostrada Maine Turnpike staje się ponownie bezpłatna i przez trzysta mil biegnie przez lasy i pola, na których widać czasami przyczepę z anteną satelitarną na dachu i stojącym obok pick-upem na cegłach. Z wyjątkiem lata mało kto nią podróżuje. Każdy samochód staje się osobnym, niewielkim światem. Monette’owi przyszło nawet do głowy (być może pod wpływem zawieszonego na lusterku wstecznym medalika ze świętym Krzysztofem, prezentu od Barb, który dostał od niej w lepszych, normalniej szych czasach), że znalazł się w konfesjonale na kółkach. Mimo to na początku mówił wolno, jak wielu, którzy przystępują do spowiedzi.
– Jestem żonaty – powiedział. – Mam pięćdziesiąt pięć lat, żona pięćdziesiąt cztery.
Zastanawiał się chwilę. Wycieraczki chodziły tam i z powrotem.
– Pięćdziesiąt cztery. Barbara ma pięćdziesiąt cztery lata. Jesteśmy małżeństwem od dwudziestu sześciu lat. Jedno dziecko. Córka. Urocza. Kelsie Ann. Studiuje w Cleveland i nie wiem, czy zdołam dalej płacić jej czesne, ponieważ dwa tygodnie temu, bez żadnego ostrzeżenia, moja żona zmieniła się w wulkan St. Helen. Okazało się, że ma chłopaka. Ma chłopaka prawie od dwóch lat. Jest nauczycielem… to w końcu oczywiste, kim innym miałby być?… ale ona nazywa go Kowbojem Bobem. Okazało się, że wiele z tych wieczorów, które, jak mi się wydawało, spędzała w kółku bibliotecznym albo na zajęciach uniwersytetu trzeciego wieku, upływało jej na popijaniu tequili i tańcach z Pierdolonym Kowbojem Bobem.
To było zabawne. Każdy mógł to przyznać. Typowe sitcomowe badziewie, jeśli istniało coś takiego jak sitcomowe badziewie. Ale choć Monette nie płakał – oczy piekły go tak, jakby przetarł je sumakiem. Zerknął w prawo, lecz autostopowicz nadal odwrócony był do niego tyłem i opierał się czołem o boczną szybę. Na pewno zasnął.
Prawie na pewno.
Monette nikomu jeszcze nie mówił o zdradzie Barbary. Kelsie nadal nic nie wiedziała, choć z pewnością nie da się tego przed nią ukryć. Takie wiadomości szybko się rozchodzą – przed wyjazdem odebrał telefony od trzech różnych reporterów – na razie jednak nie mieli nic, co mogliby opublikować lub puścić w eter. To się wkrótce zmieni, ale Monette będzie odmawiał wszelkich komentarzy tak długo, jak to możliwe, przede wszystkim, aby oszczędzić sobie wstydu. Tymczasem zaś komentował bez żadnych ogródek i sprawiało mu to wielką, gniewną ulgę. Na swój sposób przypominało śpiewanie pod prysznicem. Albo rzyganie pod prysznicem.
– Ma pięćdziesiąt cztery lata – powtórzył. – To mnie najbardziej wkurza. To oznacza, że zaczęła romansować z tym facetem, który naprawdę nazywa się Robert Yandowski… niezłe nazwisko dla kowboja… kiedy miała pięćdziesiąt dwa. Pięćdziesiąt dwa lata! Nie powiedziałbyś, że to odpowiedni wiek, żeby zmądrzeć? Odpowiedni wiek, żeby wyplenić dzikie wino i zasiać na swoim poletku bardziej użyteczne rośliny? Mój Boże, ona nosi dwuogniskowe okulary! Ma wycięty woreczek żółciowy! I daje się posuwać temu gościowi! W motelu Grove, gdzie uwili sobie gniazdko. Dałem jej porządny dom w Buxton, z garażem na dwa samochody, dałem jej audi w leasingu, a ona rzuca to wszystko, żeby upijać się w czwartkowe wieczory w Range Riders, a potem łomotać z tym gościem do białego rana… czy jak długo dadzą radę… i ma pięćdziesiąt cztery lata. Nie mówiąc już o Kowboju Bobie, który ma, kurwa, sześćdziesiąt!
Usłyszał, że krzyczy, i powiedział sobie, że musi przestać. Zobaczył jednak, że autostopowicz w ogóle się nie poruszył (jeżeli już, to wsunął głowę jeszcze głębiej w kołnierz swojej budrysówki), i zdał sobie sprawę, że nie musi się wcale uspokajać. Był w wozie, na autostradzie I-95, gdzieś na wschód od słońca i na zachód od Augusty. Jego pasażerem był głuchoniemy. Mógł się wściekać, ile dusza zapragnie.
I wściekał się dalej.
– Barb wszystko wyśpiewała. Nie była szczególnie agresywna. Ani zawstydzona. Robiła wrażenie… pogodzonej z losem. Być może do gruntu wstrząśniętej. Albo nadal żyjącej w świecie marzeń i snów.
I twierdziła, że częściowo to jego wina.
– Dużo jeżdżę, to prawda. W zeszłym roku byłem w drodze ponad trzysta dni. Siedziała w domu sama… mieliśmy tylko jedno dziecko, w dodatku takie, które skończyło szkołę średnią i wyfrunęło z gniazda. Więc to była moja wina. Kowboj Bob i cała reszta.
Krew pulsowała mu w skroniach i miał prawie zatkany nos. Wciągnął nim powietrze tak mocno, że czarne gwiazdy pojawiły mu się przed oczyma, lecz nie doznał żadnej ulgi. W każdym razie nie w nosie. Psychicznie poczuł się trochę lepiej. Cieszył się, że zabrał autostopowicza. Mógł wyrzucić z siebie to wszystko w pustym samochodzie, ale…
– Ale to nie byłoby to samo – powiedział, zwracając się do niewyraźnego kształtu po drugiej stronie kratki. – Rozumie to ksiądz? – zapytał, patrząc prosto przed siebie, na kartkę z napisem ALBOWIEM WSZYSCY ZGRZESZYLI I BRAK IM CHWAŁY BOŻEJ.
– Oczywiście, że rozumiem – odparł ksiądz raczej pogodnym tonem. – Chociaż najwyraźniej oddaliłeś się od naszego Kościoła… mimo kilku zabobonnych gadżetów jak twój medalik ze świętym Krzysztofem… nie powinieneś nawet o to pytać. Spowiedź jest dobra dla duszy. Wiemy o tym od dwóch tysięcy lat.
Monette zaczął ostatnio nosić medalik ze świętym Krzysztofem, który wisiał niegdyś na lusterku wstecznym. Może to i był zabobon, ale przejechał miliony mil podczas najpaskudniejszej pogody, mając za towarzysza tylko ten medalik, i nigdy nie otarł nawet zderzaka.
– Co jeszcze zrobiła, synu, ta twoja żona? Poza tym, że zgrzeszyła z Kowbojem Bobem?
Monette zaskoczył sam siebie, wybuchając śmiechem. Ksiądz także się roześmiał po drugiej stronie kratki. Nie był to jednak ten sam śmiech. Ksiądz dostrzegał zabawną stronę sytuacji. Monette przypuszczał, że nadal stara się ustrzec przed szaleństwem.
– Jest jeszcze sprawa bielizny – powiedział.
– Kupowała bieliznę – rzekł autostopowiczowi, który wciąż siedział zgarbiony i częściowo odwrócony do niego plecami, z czołem opartym o szybę zaparowaną od oddechu. Między jego stopami leżał plecak, a na nim tekturka z napisem JESTEM NIEMOWĄ! na górze. – Pokazała mi. Bielizna była w szafie w pokoju gościnnym. Prawie w całości wypełniała tę cholerną szafę. Gorsety, halki, biustonosze i jedwabne pończochy niewyjęte jeszcze z opakowań, kilkadziesiąt par. Coś, co wyglądało jak tysiąc pasów do pończoch. Przede wszystkim jednak były tam majtki, majtki, majtki. Powiedziała, że Kowboj Bob ma prawdziwego hopla na punkcie majtek. Chyba chętnie powiedziałaby mi dokładnie, na czym to polega, ale ja zorientowałem się i bez tego. Zorientowałem się w większym stopniu, niż tego chciałem. „To oczywiste, że ma hopla na punkcie majtek – skomentowałem. – Przecież w młodości brandzlował się, oglądając»Playboya«, ma, kurwa, sześćdziesiąt lat”.
Читать дальше