Wiatr zagwizdał samotnie na dworze i zaczął dziwnie pohukiwać w kamiennym kominku.
– W końcu skontaktowałem się z Saulem Loggią. Polecił mi pana. Nazwał pana chyba strzelcem.
– Wolnym strzelcem. To znaczy, że pracuję na własną rękę.
– Tak. Powiedział, że nigdy nie został pan złapany, nigdy nawet nie znalazł się w kręgu podejrzeń. Że zawsze ląduje pan na czterech łapach… jak kot.
Halston spojrzał na siedzącego w wózku inwalidzkim mężczyznę i nagle jego muskularne, długie palce zacisnęły się tuż nad szyją kota.
– Jeśli pan chce, zrobię to już teraz. Złamię mu kark. Nawet się nie zorientuje…
– Nie! – krzyknął Drogan i dygocząc cały, wziął głęboki oddech. Na jego ziemistych policzkach pojawiły się rumieńce. – Nie… nie tutaj. Niech pan go stąd zabierze.
Halston uśmiechnął się niewesoło i znowu zaczął bardzo łagodnie gładzić kota po głowie i grzbiecie.
– Dobrze – powiedział. – Przyjmuję kontrakt. Chce pan ciało?
– Nie. Niech pan go zabije. I zakopie. – Drogan przerwał i pochylił się w fotelu niczym zgrzybiały stary sęp. – Niech mi pan przywiezie ogon – dodał. – Żebym mógł go wrzucić do ognia i patrzeć, jak płonie.
* * *
Halston jeździł plymouthem rocznik 1973 ze specjalnym silnikiem Cyclone Spoiler. Samochód miał podniesione zawieszenie, maskę skierowaną w dół pod kątem dwudziestu stopni, skróconą dźwignię biegów Pensy i wspomaganie kierownicy Hearsta. Halston sam przerobił dyferencjał. Na wielkich oponach Wide Ovals Bobby’ego Unsera wyciągał ponad sto sześćdziesiąt mil na godzinę.
Wyjechał z domu Drogana parę minut po wpół do dziesiątej. Zimny sierp księżyca płynął przez postrzępione listopadowe chmury. Halston otworzył wszystkie szyby, bo jego ubranie przesiąkło żółtym odorem starości i strachu, którym się brzydził. Zimne powietrze było ostre i zdrętwiały mu od niego palce, ale nie przejmował się tym. Wywiało żółty odór.
Zjechał z autostrady w Placer’s Glen i przestrzegając limitu trzydziestu pięciu mil na godzinę, przejechał przez milczące miasto, strzeżone przez jedyne żółte światło migające na skrzyżowaniu. Za miastem, na drodze stanowej numer 35, dodał trochę gazu. Podrasowany silnik zamruczał, podobnie jak wcześniej tego wieczoru zamruczał kot na jego kolanach. Halston uśmiechnął się, dostrzegając analogię. Jechali, nieco przekraczając siedemdziesiątkę, między białymi od szronu polami, na których sterczały kikuty kukurydzy.
Kot był w torbie na zakupy podwójnej grubości, związanej u góry mocnym sznurkiem i leżącej na kubełkowym fotelu pasażera. Był senny i mruczał, kiedy Halston go do niej wkładał, a potem mruczał przez całą drogę. Wyczuwał pewnie, że Halston go lubi, i było mu z tym dobrze. Ponownie jak on był wolnym strzelcem.
Dziwne zlecenie, pomyślał Halston, i zaskoczyło go, że serio traktuje to, co miał zrobić. Być może najdziwniejsze było w nim to, że rzeczywiście polubił tego kota, poczuł, że łączy ich pewna więź. Tylko pogratulować, jeśli udało mu się załatwić trójkę tych zgredów, zwłaszcza Gage’a, wiozącego go do Milford na ostatnią randkę z krótko przystrzyżonym weterynarzem, który z radością wsadziłby go do wykładanej ceramicznymi płytkami komory gazowej wielkości mikrofalówki. Halston czuł, że łączy ich więź, ale nie zamierzał się wycofywać z umowy. Wyświadczy mu grzeczność, zabijając go szybko i bezboleśnie. Zaparkuje na poboczu przy jednym z tych oszronionych listopadowych pól, wyjmie go z torby, pogładzi, a potem złamie mu kark i utnie ogon scyzorykiem. A później zakopie go porządnie w ziemi, chroniąc przed padlinożercami. Nie mógł go ocalić przed robalami, lecz mógł przed podlecami.
Rozmyślał o tym wszystkim, gdy samochód sunął przez noc niczym granatowy duch i wtedy właśnie kot przemaszerował przed jego oczyma po tablicy rozdzielczej, z podniesionym arogancko ogonem i zwróconym ku niemu czarno-białym pyskiem wykrzywionym w czymś w rodzaju drwiącego uśmiechu.
– Pssssss… – zasyczał Halston.
Zerknął w prawo i dostrzegł podwójnie grubą torbę na zakupy z wygryzioną – lub rozdartą pazurami – dziurą z boku. Kiedy spojrzał ponownie przed siebie, kot podniósł łapę i pacnął go żartobliwie w czoło. Halston cofnął się gwałtownie i wielkie opony plymoutha zapiszczały, kiedy samochód zaczął jechać wężykiem po wąskiej asfaltowej drodze.
Halston walnął pięścią siedzącego na tablicy rozdzielczej kota, który parsknął, wyprężył grzbiet, ale się nie poruszył. Halston zamierzył się ponownie, lecz zwierzę zamiast uciec, skoczyło na niego.
Gage, pomyślał. Zupełnie jak Gage…
Wdepnął hamulec. Kot siedział na jego głowie, zasłaniał pole widzenia futrzanym brzuchem, drapiąc go pazurami i kalecząc skórę. Halston zaciskał mocno ręce na kierownicy. Uderzył kota raz, drugi i trzeci. I nagle droga się skończyła, i plymouth wjechał do rowu, podskakując na łupiących głośno amortyzatorach. Ułamek sekundy później nastąpiło uderzenie. Halston poleciał do przodu i zatrzymały go pasy. Ostatnim dźwiękiem, który usłyszał, był nieludzki wrzask kota przypominający głos kobiety cierpiącej niewysłowiony ból albo przeżywającej orgazm.
Walnął go zaciśniętą pięścią i poczuł tylko sprężyste, ustępujące pod knykciami mięśnie.
A potem nastąpiło drugie uderzenie. I ciemność.
* * *
Księżyc wisiał nisko na niebie. Do świtu została może godzina.
Plymouth leżał w rowie, w którym osiadła mgła. W kratę chłodnicy wplątał się kawałek drutu kolczastego. Maska samochodu otworzyła się i smużki pary z dziurawej chłodnicy wypływały na zewnątrz i mieszały się z mgłą.
Nie miał czucia w nogach.
Spojrzał w dół i zobaczył, że przegroda między komorą silnika i wnętrzem plymoutha wygięła się od uderzenia. Tylna część wielkiego silnika Cyclone Spoiler zmiażdżyła mu nogi, przygważdżając je do podłogi.
Na zewnątrz słychać było krzyk sowy polującej na jakiegoś małego gryzonia.
Wewnątrz, blisko, niecichnące mruczenie kota.
Chyba się uśmiechał jak kot z Cheshire z Alicji w krainie czarów.
Na oczach obserwującego go Halstona wstał, wygiął grzbiet w łuk i przeciągnął się, a potem nagłym płynnym ruchem skoczył mu na ramię. Halston próbował podnieść ręce, żeby go zepchnąć.
Ręce odmówiły mu posłuszeństwa.
Uraz kręgosłupa, pomyślał. Jestem sparaliżowany. Może tymczasowo. Prawdopodobnie trwale.
Pomruk kota, który nachylił się do jego ucha, był głośny jak grzmot.
– Złaź ze mnie – krzyknął Halston.
Miał ochrypły, skrzeczący głos. Kot zamarł na chwilę, a potem nachylił się z powrotem. Jego łapa uderzyła nagle Halstona w policzek i tym razem pazury nie były schowane. Ku szyi popłynęły gorące fale bólu. I ciepła strużka krwi.
Ból.
Czucie.
Halston rozkazał głowie obrócić się na prawo i posłuchała go. Przez chwilę jego twarz schowana była w gładkim suchym futrze. Halston warknął na kota, który najwyraźniej zaskoczony, wydał gniewny gardłowy dźwięk – jouk! – i zeskoczył na fotel. Przez chwilę patrzył na niego gniewnie, kładąc uszy po sobie.
– Tego się nie spodziewałeś, co? – wychrypiał Halston.
Kot otworzył pysk i zasyczał. Patrząc na ten dziwny, schizofreniczny pysk, Halston zrozumiał, dlaczego Drogan mógł go wziąć za demona.
Przestał się nad tym zastanawiać, czując nagle tępe, niewyraźne mrowienie w obu dłoniach i przedramionach.
Читать дальше