– Co na Boga Ojca…?
Will Reuss złapał koszulę nieboszczyka i podciągnął ją do góry.
Spojrzał… i wrzasnął.
Nad pępkiem mężczyzny ziała wydrapana pazurami dziura. Wynurzał się z niej zachlapany krwią czarno-biały koci pysk z płonącymi wielkimi oczyma.
Reuss zatoczył się do tyłu, krzycząc i zasłaniając twarz rękoma. Kilka wron zerwało się do lotu z pobliskiego pola.
Kot wypełzł na zewnątrz i przeciągnął się z lubieżnym rozleniwieniem.
A potem wyskoczył przez otwarte okno. Mignął raz w gąszczu wysokiej, zwiędłej trawy i zniknął.
Wyglądał, jakby się gdzieś spieszył, powiedział później Reuss reporterowi miejscowej gazety.
Jakby miał sprawę do załatwienia.
„New York Times” w cenie promocyjnej
Wychodzi właśnie spod prysznica, kiedy zaczyna dzwonić telefon, lecz choć w domu jest pełno krewnych – słyszy ich na dole, ma wrażenie, że nigdy sobie nie pójdą, że nigdy nie miała tak wielu – nikt go nie odbiera. Nie włącza się również automatyczna sekretarka, tak jak zaprogramował ją James, po piątym dzwonku.
Owinięta w ręcznik Anne idzie do stojącego na nocnej szafce aparatu, mokre włosy kleją się jej nieprzyjemnie do karku i gołych ramion. Podnosi słuchawkę, mówi „halo”, a on zwraca się do niej po imieniu. To James. Spędzili ze sobą trzydzieści lat i wystarczy to jedno słowo. Mówi „Annie” jak nikt inny, zawsze tak było.
Przez moment nie jest w stanie się odezwać, nawet odetchnąć. Złapał ją na wydechu i Annie ma wrażenie, że jej płuca są płaskie niczym arkusz papieru. A potem, gdy ponownie mówi jej imię (robi to w nietypowy dla siebie niepewny, zażenowany sposób), nogi odmawiają jej posłuszeństwa. Uginają się pod nią i Anne siada na łóżku. Ręcznik spada jej z bioder i pośladki zostawiają mokre ślady na prześcieradle. Gdyby nie było tam łóżka, siadłaby na podłodze.
Szczękają jej zęby i zaczyna znowu oddychać.
– James? Gdzie jesteś? Co się stało?
Gdyby mówiła to normalnym tonem, zabrzmiałaby w nim może nawet zgryźliwość – zniecierpliwienie matki strofującej jedenastoletniego syna, że znów spóźnił się na kolację – lecz ona zadaje te pytania przerażonym szeptem. Rozgadani krewni na dole planują bądź co bądź jego pogrzeb.
James parska śmiechem. Słychać w nim zakłopotanie.
– Wiesz, co ci powiem? Nie wiem dokładnie, gdzie jestem – mówi.
W pierwszej chwili Annie wpada do głowy dziwny pomysł, że pewnie nie zdążył na samolot w Londynie, nie zdążył, mimo że zadzwonił do niej z Heathrow krótko przed startem. Potem przychodzi jej na myśl bardziej logiczne wyjaśnienie: chociaż zarówno w „Timesie”, jak i w telewizyjnych wiadomościach twierdzą, że wszyscy zginęli, uratowała się co najmniej jedna osoba. Jej mąż wyczołgał się z płonącego wraku samolotu (i płonącego budynku mieszkalnego, nie zapominaj o tym, kolejne dwadzieścia cztery osoby zginęły na ziemi i ich liczba może wzrosnąć, zanim świat zainteresuje się następną tragedią) i w stanie szoku błąkał się od tamtego momentu po Brooklynie.
– Jimmy, dobrze się czujesz? Nie jesteś… nie jesteś poparzony? – Świadomość, co to może oznaczać, spada na nią niczym książka upuszczona na bosą stopę i Annie zaczyna płakać. – Jesteś w szpitalu?
– Spokojnie – mówi i na dźwięk jego łagodnego głosu… i tego starego słowa, które należało do słownika ich małżeństwa, Annie płacze jeszcze bardziej. – Spokojnie, kochanie.
– Ale ja nie rozumiem!
– Czuję się dobrze – mówi on. – Większość z nas czuje się dobrze.
– Większość…? Są i inni?
– Z wyjątkiem pilota. Z nim nie jest najlepiej. A może to drugi pilot. Bez przerwy krzyczy. „Spadamy, tracimy moc, o mój Boże”. Albo: „To nie moja wina, nie pozwólcie, żeby to na mnie zwalili”. To też powtarza.
Annie czuje, jak ogarnia ją chłód.
– Kto mówi? Kim pan naprawdę jest? Dlaczego jest pan taki okropny? Straciłam właśnie męża, dupku!
– Kochanie…
– Nie waż się tak do mnie mówić! – Z nosa zwisa jej przezroczysta nitka śluzu. Ociera ją wierzchem dłoni i strząsa na podłogę, czego nie robiła od dzieciństwa. – Niech pan posłucha, panie… zaraz sprawdzę, z jakiego numeru pan dzwoni, i policja przyjdzie i skopie panu tyłek, ty głupi, bezduszny dupku…
Nie jest jednak w stanie kontynuować tej tyrady. To jego głos. Nie może temu zaprzeczyć. A to, jak doszło do połączenia – nikt nie odebrał na dole, nie włączyła się automatyczna sekretarka – sugeruje, że telefon był tylko do niej. I to „spokojnie, kochanie”. Jak w starej piosence Carla Perkinsa.
James milczy, jakby chciał, żeby to do niej dotarło. Lecz zanim Annie zdoła ponownie się odezwać, w słuchawce słychać bipnięcie.
– James? Jimmy? Jesteś tam jeszcze?
– Tak, ale nie mogę długo mówić. Próbowałem się do ciebie dodzwonić, kiedy spadaliśmy, i chyba tylko dlatego udało mi się w ogóle połączyć. Wielu innych próbuje to zrobić, mamy mnóstwo komórek, lecz bez rezultatu. – Znowu ten sygnał dźwiękowy. – Tyle że moja komórka jest już prawie całkiem rozładowana.
– Jimmy, czy ty wiedziałeś?
Ta myśl jest dla niej czymś najtrudniejszym i najstraszniejszym: że mógł wiedzieć, nawet jeśli trwało to tylko przez kilka długich jak nieskończoność minut. Inni mogą sobie wyobrażać płonące ciała i poucinane głowy z wyszczerzonymi zębami, a nawet zjawiających się na miejscu katastrofy ludzi o lepkich palcach, kradnących obrączki i brylantowe kolczyki, ale tym, co nie daje spokoju Annie Driscoll, był obraz Jimmy’ego patrzącego przez okno na zbliżające się ulice, samochody i brązowe budynki Brooklynu. Bezużyteczne maski tlenowe wypadające z pojemników niczym małe żółte zwierzęta. Otwierające się schowki nad głowami, latające w powietrzu torby, czyjaś maszynka do golenia staczająca się w dół przejściem.
– Czy wiedziałeś, że spadacie?
– Niezupełnie. Wszystko było w porządku prawie do samego końca… aż do ostatnich trzydziestu sekund. Chociaż zawsze wydaje mi się, że trudno jest śledzić upływ czasu w takich sytuacjach jak ta.
W takich sytuacjach jak ta. I jeszcze bardziej znaczące: zawsze wydaje mi się. Tak jakby był na pokładzie kilkunastu rozbitych boeingów 767, a nie tylko w tym jednym.
– Tak czy inaczej – ciągnie – właśnie do ciebie dzwoniłem. Chciałem ci powiedzieć, że będziemy wcześniej, żebyś miała czas wyrzucić z łóżka faceta z FedExu, zanim się zjawię.
Jej absurdalna słabość do faceta z FedExu od lat stanowiła temat ich żartów. Annie zaczyna znowu płakać. Jego komórka po raz kolejny wydaje bipnięcie, jakby ją za to strofowała.
– Myślę, że zginąłem sekundę albo dwie po pierwszym dzwonku. Chyba dlatego zdołałem się teraz z tobą połączyć. Ale to dziadostwo prędko wyzionie ducha.
Jimmy śmieje się, jakby to było śmieszne. Annie przypuszcza, że na swój sposób jest. Niewykluczone, że ona też dostrzeże w tym kiedyś coś zabawnego. Mniej więcej za dziesięć lat, myśli.
– Dlaczego nie podłączyłem wczoraj wieczorem tego chłamu do ładowarki? – mówi Jimmy tym dobrze jej znanym tonem, który ma oznaczać „tak tylko głośno myślę”. – Po prostu zapomniałem, to wszystko. Po prostu zapomniałem.
– James… kochanie… samolot rozbił się dwa dni temu.
Pauza. Na szczęście nie słychać kolejnego bipnięcia.
– Naprawdę? – odzywa się po chwili Jimmy. – Pani Corey mówi, że czas wyprawia tutaj dziwne figle. Część z nas się zgodziła, część nie. Ja należałem do tych ostatnich, ale wygląda na to, że miała rację.
Читать дальше