Drzwi powinni otworzyć sierżanci służby bezpieczeństwa, ale o czwartej w nocy, w dodatku zimnej, październikowej, pierwszy sierżant patrzył na drugiego, a drugi na pierwszego. W końcu zdecydowali: niech towarzysz sam sobie otworzy. Dookoła noc, ciemno choć oko wykol, o tej porze ważne osobistości opuszczają gmach, a nie do niego wchodzą. Z tego wniosek, że ten nie jest znów taki ważny. Więc niech sobie towarzysz otwiera sam. Szynel też ma na sobie byle jaki. Nie może to być nikt nadzwyczajny.
Nocny chłód wdarł się do nagrzanego marmurowego westybulu.
Sierżanci pełniący wartę skrzyżowali bagnety przed wchodzącym, a lejtnant o różowej twarzy, który pojawił się nie wiadomo skąd, wyciągnął rękę:
— Przepustka! Kto was przysłał, towarzyszu? — Łejtnant służby bezpieczeństwa miał wojskowy stopień kapitana.
Mężczyzna, który wszedł, powoli odwrócił głowę w lewo i spojrzał sierżantowi w oczy. Karabin sierżanta drgnął. Ledwo zauważalnie. Na karabinie tkwił długi cienki bagnet. Jego koniec przypominał wskazówkę jakiegoś precyzyjnego przyrządu. I właśnie ten koniuszek minimalnie się poruszył. Mógł to zauważyć tylko ten, kto stał obok i czujnie obserwował. Ale kto o godzinie czwartej w nocy mógł stać obok sierżanta służby bezpieczeństwa i obserwować koniuszek jego bagnetu? Tak więc historycy różnią się w opiniach na ten temat. Jedni twierdzą, że koniec bagnetu drgnął inni, że nie drgnął.
Jakkolwiek było, drgnął czy nie, to usunął się sierżant na bok. Mężczyzna w szynelu odwrócił głowę w prawo i popatrzył w oczy drugiemu sierżantowi. Jego bagnet też drgnął. Też niemal niezauważalnie. I zrobił sierżant przejście.
Wtedy mężczyzna w żołnierskim płaszczu spojrzał w oczy lejtnantowi. Ten zmieszał się. Speszył. Skierował spojrzenie na duży zegar ścienny, żeby zapamiętać godzinę. Była trzecia pięćdziesiąt sześć. Lejtnant nie wiedział, dlaczego chce zapamiętać dokładny czas. Taka była po prostu reakcja obronna mózgu. Lejtnant intuicyjnie, całym sobą pojął, że to ON. Ale świadomość nie od razu dopuszczała tę porażającą informację. Tak skonstruowana jest nasza psychika. W sytuacjach ekstremalnych, w najbardziej dramatycznych momentach, mózg włącza mechanizm hamujący i w ułamku sekundy rodzą się w nas tysiące wątpliwości i zastrzeżeń: nie, to nie może być prawda! Za nic w świecie! To niemożliwe. Dlaczego w nocy? Dlaczego bez uprzedzenia? Bez ochrony? Dlaczego samochód od razu odjechał, zamiast czekać? Dlaczego tylko jeden samochód? Bez obstawy? Tak się nigdy nie dzieje. Zwłaszcza nocą. Nie, to nie on! Jest niepodobny. Na portretach wygląda zupełnie inaczej. A jeżeli to sobowtór? Ucharakteryzowali sobowtóra i sprawdzają naszą czujność.
Ciężkie spojrzenie przeszyło lejtnanta służby bezpieczeństwa państwowego na wylot i rozpruło mu wnętrzności niczym chłopska rohatyna brzuch napoleońskiego żołnierza. Taki wzrok czuł na sobie lejtnant dotąd tylko raz w życiu: kiedy w ZOO na Krasnej Priesni patrzył na niego dwunastometrowy boa-dusiciel z amazońskiej dżungli. Ale wówczas lejtnanta dzieliła od węża gruba szyba.
Teraz szyby nie było.
Lejtnant chwiał się, ale utrzymywał ciało w pozycji pionowej, jako że tamten wzrok jednocześnie odpychał i przyciągał. Dzięki temu lejtnant nie padał ani w przód, ani w tył. Ale nogi miał jak z waty, w brzuchu czuł pustkę, w głowie dzwoniły dzwoneczki, wokół wszystko wirowało. Raptem równowaga nadprzyrodzonych sił została naruszona. Lejtnant poddał się mocy żółtawych oczu. Sufit odjechał do tyłu i podłoga uderzyła lejtnanta w twarz. Miał szczęście, że nie upadł na marmur, ale na gruby dywan. I właśnie w tej chwili wszelkie jego wątpliwości rozwiały się. Lejtnant służby bezpieczeństwa państwowego pojął, że to nie sobowtór.
Dwóch sierżantów z bagnetami wyprężyło się jak struny, wstrzymując dech. Nawet powieka im nie drgnęła. Przez głowę tego po lewej przemknęła nawet myśl, by przyjść leżącemu lejtnantowi z pomocą, ale tylko oblizał spierzchnięte wargi.
Nocny gość z zainteresowaniem popatrzył na nieruchome ciało u swych stóp i ostrożnie je przestąpił.
— Cóż za wrażliwi lejtnanci służą teraz w organach bezpieczeństwa.
VII
Gna przed siebie NACZSPECREMBUD. Chołowanow pije wódkę. Ma szeroką naturę. Dużo wódki w niej się mieści. W przedziale numer siedem Nastia śmieje się w gorączce. I wzywa Stalina. Z kogo się śmieje? Co chce przekazać Stalinowi? Czy zabrała teczki z materiałami na niego i Chołowanowa? Jasne, że tak. Inaczej by się nie śmiała. Teraz wszystkie te dokumenty dostaną się w ręce Stalina. Cały materiał, jaki czekiści zebrali w ciągu dwudziestu lat. A było tego niemało. Warto by się od dziewczyny dowiedzieć, gdzie to schowała i ją załatwić. W takim stanie wystarczy zatkać jej usta. Żaden doktor się nie pozna. Stalin będzie zadowolony. Chołowanow zamelduje: przed śmiercią powiedziała, że teczkę z materiałami dotyczącymi Stalina znalazła i spaliła, a walizkę z modułem wrzuciła do rzeki. I Chołowanow podjął decyzję.
VIII
Białymi marmurowymi schodami wyłożonymi czerwonym chodnikiem doszedł mężczyzna w szynelu do popiersia Dzierżyńskiego, gdzie dwaj wartownicy efektownie sprezentowali broń i zamarli w bezruchu. Mężczyzna bacznie im się przyjrzał i zadowolony skinął głową. Przynajmniej wewnątrz gmachu utrzymują jaki taki porządek. I szerokimi schodami skręcił w prawo. Wartownicy sprawnie wrócili do pozycji do nogi broń. Grzmotnęli kolbami o podłogę i znów zastygli w bezruchu.
Człowiek w żołnierskim płaszczu odwrócił się i spojrzał na tych przy wejściu. Sierżanci stali jak marmurowe posągi. Lejtnant nadal leżał z rozrzuconymi rękami. Ani drgnął. Gość wzruszył ramionami.
Przez korytarze, gabinety i sale ogromnego gmachu przetoczyło się: ON. A zaraz potem: JEST TU. Od archiwów i piwnic, gdzie rozstrzeliwano, od kotłowni i krematoryjnych pieców, poprzez sale z terkoczącym telegrafem i gabinety naczelników, cele tortur i izolatki, bufety i restauracje, niezliczone windy i schody, aż po spacerniaki na dachu przewaliło się to i stopiło w jeden wielki ogłuszający huk: ON JEST TU.
Zaczęły trzaskać drzwi, rozdzwoniły się telefony, ruszyli gońcy. Wartownicy przybrali postawę jeszcze bardziej zasadniczą. Nadzorcy w więziennych korytarzach ściągnęli pasy, w nocy nieco poluzowane, zapięli górne guziki mundurów. Oficerowie prowadzący nocne śledztwa i więźniowie składający zeznania otrząsnęli się z ociężałości.
Dwóch milicjantów na placu Dzierżyńskiego wyrwanych zostało z otępienia: w olbrzymim gmachu światło zaczęło się zapalać w jednym oknie za drugim. Wkrótce wszystkie piętra były oświetlone.
I od tego budynku i placu przez bulwary i aleje, szerokie ulice i kręte zaułki, zaniedbane skwery i zrujnowane świątynie, przez uśpione domy i ruchliwe dworce przetoczyła się niewidzialna i bezgłośna, ale przytłaczająca wszystkich wieść: coś się dzieje.
Coś niepojętego.
I ważnego.
IX
Nocny gość otworzył drzwi jasno oświetlonego gabinetu. Na wprost — portret pięciometrowej wysokości: mężczyzna w butach z cholewami, w rozpiętym żołnierskim płaszczu, w zielonej czapce z daszkiem. Rzuciwszy okiem na swoją podobiznę, podszedł do półek z książkami. Nic ciekawego: Marks, Engels, Lenin, Stalin. Wszystkie książki dużego formatu, tylko jedna mała. Co to takiego? “Regulamin polowy. RP-36”. Oto co czyta ludowy komisarz spraw wewnętrznych towarzysz Jeżow. Ale nie, nie czyta. Stronice nie rozcięte.
Читать дальше