Rozstawiając jak najszerzej nogi, Erast Pietrowicz zjechał głową w dół po dachówce, chwycił za rynnę, wychylił się.
Gdzie ninja?
Rozbił się na śmierć, czy jeszcze się rusza?
Lecz choć Fandorin usilnie się wpatrywał, nikogo się w dole nie dopatrzył. Niewidka zniknął.
– Omae ikanai. Hitori iku * - rzekł słudze Fandorin, wróciwszy do konsulatu. – O-Yumi-san mamoru. Wakaru? *
I Masa zrozumiał. Nie odrywając oczu od wzgórza, gdzie prędzej czy później winien był mignąć błękitny ognik, przytaknął. Udał się, co tu kryć, Erastowi Pietrowiczowi służący!
Jeszcze godzinę, może półtorej, radca tytularny siedział przy oknie w mundurowej czapce, palił cygara i, jak już powiedziano, wczuwał się w błogość ciała, serca i rozumu.
Śledzą? Niech sobie śledzą. Hasło dzisiejszej nocy to inicjatywa i tempo.
Przy czwartym cygarze Fandorina do pokoju zajrzał Masa. Już czas.
Zostawiwszy służącemu prostą instrukcję, Erast Pietrowicz wyszedł na ganek.
Tak, sygnał. Nad Bluffem (rzekłbyś, na samym skraju nieba) kilkakrotnie błysnęła i zgasła maleńka błękitna gwiazda.
Spróbuj wypatrzyć
Śród błękitnego nieba
Błękitną gwiazdę.
Schwycił wcześniej przygotowany welocyped, sprowadził go z ganku, biegiem przeciągnął przez dróżkę. Za bramą wskoczył na siodełko, naparł na pedały. Spróbujcie teraz śledzić!
Dla zbicia z tropu ewentualnych szpicli skręcił nie w prawo, w stronę Bluffu, lecz w lewo. Mknął pełnym gazem, coraz to popatrując w lusterko, ale z tyłu, na oświetlonym bulwarze, nie poruszył się żaden czarny cień. Być może najprostszy chwyt wypalił. Wiadomo: najskuteczniejsze są proste pomysły.
Pomysł w istocie był z gatunku dziecinnych. U okna zamiast wicekonsula siedział teraz w czapce, z cygarem w zębach, Masa. Jak dobrze pójdzie, nieprędko zauważą podmianę.
Nie zwalniając dla pewności tempa, Erast Pietrowicz zatoczył wokół Settlementu obszerny łuk i wjechał do Bluffu z drugiej strony, przez rzekę Okagawa.
Kauczukowe opony rozbryzgiwały z tryumfalnym sykiem kałuże, spod kół leciały radośnie pobłyskujące w świetle latarni bryzgi. Fandorin czuł się jastrzębiem lecącym nad nocnymi ulicami. Widzi cel, zmierza doń i nic nie zdoła mu już przeszkodzić w niechybnym ataku. Pilnuj się, akuninie!
Shirota oczekiwał w umówionym miejscu, na rogu zaułka.
– Patrzyłem w lornetkę – zaraportował sekretarz. – Światło zgasło trzydzieści pięć minut temu. Wszędzie poza jednym oknem na drugim piętrze. Służący wyszli do domu stojącego w głębi ogrodu. Piętnaście minut temu tam także zgasło ostatnie okno. Wtedy zszedłem ze wzgórza.
– Patrzył pan na taras? Mówiłem, że on lubi wpatrywać się w gwiazdy.
– Jakież dziś gwiazdy? Deszcz pada.
Fandorinowi spodobało się zachowanie sekretarza. Spokojny, rzeczowy, wyzbyty wszelkich emocji. Bardzo możliwe, że prawdziwym powołaniem Kandzi Shiroty nie było wycieranie łokci o kancelaryjne sukno, lecz zajęcia wymagające zimnej krwi i zamiłowania do ryzyka.
Byleby tylko nie nawalił, gdy zacznie się na dobre.
– No, to proszę łaskawie do stołu. Obiad podano – powiedział wesoło radca tytularny, wskazując gestem bramę.
– Pan pierwszy – odrzekł w tym samym tonie Shirota. Nadal trzymał się dzielnie.
Dobrze naoliwiony zamek i zawiasy pozwoliły przemknąć na dziedziniec bez skrzypnięcia.
Jeśli chodzi o pogodę, mieli szczęście: mrok, mglisto, szum deszczu głuszy wszystkie dźwięki.
– Plan pan pamięta? – szepnął Fandorin, wchodząc po stopniach. – Teraz do środka. Pan czeka na dole, ja wchodzę na…
– Wszystko pamiętam – odpowiedział równie cicho ów niezwykły sekretarz. – Nie ma potrzeby tracić darmo czasu.
Drzwi w domu nie zamykano, co stanowiło szczególny powód chluby gospodarza i okazało się dziś wielce dogodne. Fandorin bezszelestnie wbiegł wyścielanymi chodnikiem stopniami na piętro. Sypialnia leżała w końcu korytarza, przy wyjściu na taras.
„Najlepiej, gdyby się zbudził – pomyślał nagle Erast Pietrowicz, lewą ręką naciskając klamkę (w prawej trzymał rewolwer). – Można by wtedy z pełnym uzasadnieniem, a nie tylko z samej niegodnej żądzy zemsty, palnąć drania kolbą w łeb”.
Podkradłszy się do łóżka, Fandorin specjalnie westchnął, lecz Don Tsurumaki się nie przebudził. Spoczywał słodko na miękkim piernacie. Na głowie zamiast fezu bielała mieszczańska szlafmyca z chwaścikiem. Jedwabna kołdra podnosiła się i opuszczała miarowo na szerokiej piersi milionera. Soczyste wargi były wpółotwarte.
Spod kołnierza nocnej koszuli błyskał złoty łańcuszek.
„Teraz musi się zbudzić” – pomyślał Erast Pietrowicz, przymierzając się szczypczykami, i już podnosił rękę z rewolwerem. Serce wybijało ogłuszająco zwycięską sarabandę.
Szczęknął przecinany metal, łańcuszek ześlizgnął się po szyi śpiącego. Ów błogo zamruczał i przewrócił się na bok. W dłoni Fandorina leżała kolczasta złota róża.
„Najgłębiej śpią nie ci o czystym sumieniu, ale ci, co od urodzenia nie mają żadnego” – rzekł sobie filozoficznie wicekonsul.
Zszedłszy w dół, wskazał Shirocie gabinet – bibliotekę, gdzie niegdyś dopadł na gorącym uczynku księcia Onokojiego – niech japoński bóg ma w opiece jego grzeszną duszę.
Poszperał promieniem ślepej latarki po zasuniętych zasłonach, po wysokich szafach ze ślepymi drzwiami, po półkach z książkami. Oto jest – to ona.
– Proszę tu poświecić.
Przekazał latarkę sekretarzowi. Ze dwie minuty obmacywał grzbiety książek i drewniane podpórki. Wreszcie, gdy nacisnął opasły tom Pisma Świętego (trzeci od lewej na przedostatniej półce), coś szczęknęło. Pociągnął regał do siebie i ów otwarł się nagle jak drzwi. Za nim pobłyskiwały w ścianie stalowe wrota.
– Na dziurkę, na dziurkę – wskazał niecierpliwie Erast Pietrowicz.
Kolczasta różyczka zgrzytnęła i weszła w otwór jak ręka w rękawiczkę. Przed przekręceniem klucza radca tytularny starannie zlustrował ściany, podłogę i listwy, by znaleźć sygnalizację elektryczną. I słusznie: pod tapetą namacał grubą, twardą żyłkę. Dać się powtórnie nabić w tę samą butelkę byłoby co najmniej nieprzyzwoicie.
Znów poszły w ruch szczypczyki. Cyk, i sygnalizacja została rozłączona.
– Sezamie, otwórz się – szepnął Erast Pietrowicz, by dodać ducha Shirocie. Światło latarni zaczynało drżeć, jakby nerwy kancelisty nie radziły już sobie z napięciem.
– Co? – zdziwił się Japończyk. – Co pan powiedział? Najwyraźniej nie czytywał baśni arabskich.
Rozległ się cichy brzęk, drzwi się otwarły i Fandorin najprzód zmrużył oczy, a potem półgłosem zaklął.
W żelaznej skrzyni, pobłyskując oślepiająco w elektrycznym świetle, leżały sztaby złota. Było ich mnóstwo. Wyglądały jak chodnik ułożony ze złotej kostki.
Rozczarowanie Erasta Pietrowicza nie miało granic. Don nie skłamał. Istotnie trzyma w sejfie złoto. Co za głupota, co za nuworyszostwo! I cała operacja na marne?
Nie wierząc jeszcze w tak druzgoczącą klęskę, wyciągnął jedną sztabę i zajrzał w szparę, lecz w dolnym rzędzie też pobłyskiwał żółty metal.
– In flagranti! - rozległ się z tyłu głośny, ironiczny głos. Radca tytularny obejrzał się żywo. Ujrzał w prostokącie drzwi pełną, krępą sylwetę. Tuż potem u sufitu zajaśniały żyrandole: sylwetka zyskała kolor, kształt i trzeci wymiar.
Читать дальше