Po czym nastąpił piekielny szturm, który zagnał Erasta Pietrowicza w róg polanki, pod same krzewy. Serię wypadów zakończył mocny cios z ramienia. Fandorin i tym razem zdążył uskoczyć, lecz w tym właśnie krył się zamysł napastnika – obcas wicekonsula pośliznął się na korzeniu. Upadł na wznak. Publika z góry jęknęła, uznawszy, że tym razem czcigodny nie da się już przeciwnikowi podnieść – spektakl zbliżał się do końca.
Bullcox przydepnął prawą rękę Fandorina, wzniósł ostrze, by przygwoździć Rosjanina do ziemi i nagle jakby się zamyślił, a nawet rozmarzył: oczy na wpół skryły się za powiekami, usta zaś, na odwrót, nieco się otwarły. Z tym dziwnym wyrazem twarzy czcigodny sekundę czy dwie chwiał się w przód i wstecz, po czym sflaczał i runął wprost na łapiącego oddech Erasta Pietrowicza.
Z trawy, migocząc tęczowymi skrzydełkami, wzleciała przestraszona ważka.
Takie są właśnie.
Jak aniołów i elfów.
Skrzydełka ważki.
Jakże zmieniło się wszystko w porównaniu z ubiegłą nocą! Świat nie przestał być niebezpieczny. Przeciwnie, stał się jeszcze bardziej zaskakujący i drapieżny. Skądś, z mroku – Fandorin świetnie to wiedział – bez przerwy śledził go badawczy wzrok człowieka o lodowatej krwi węża. Lecz mimo wszystko życie było piękne.
Erast Pietrowicz siedział w ciemności, nacisnąwszy na oczy daszek mundurowej czapki, i czekał na umówiony znak. Ognik cygara żarzył się w ciemności, z pewnością widoczny z każdego z sąsiednich dachów.
Ciało, serce i rozum radcy tytularnego ogarniała błogość.
Ciało – bo przeszła Fandorinowi migrena, przestały dolegać otarcia i rany. Gdy zlanego krwią pojedynkowicza przywieziono do domu, pierwsza na spotkanie wybiegła O-Yumi. Nie pozwoliła Doroninowi wezwać doktora, sama zajęła się rannym. Namaściła czymś wonnym jego rany na ręce i biodrze – i krwotok momentalnie ustał. Potem dała Erastowi Pietrowiczowi do wypicia napar z trawy, i z czaszki radcy tytularnego jakby spadła stalowa obręcz. Fandorin potrząsnął głową, zamrugał oczyma, nawet poklepał się dłonią w ciemię, lecz nudności, ból i zawroty głowy ustały. Co więcej, znikło gdzieś zmęczenie, mięśnie dźwięczną siłą napełniła energia – tylko znów chwytać szpadę i zobaczy się jeszcze, kto kogo. W ciągu dnia nowo nabyta cudowna lekkość wszystkich członków nie osłabła, może nawet okrzepła. I to w samą porę. Zapowiadała się bowiem wielce burzliwa noc.
Serce pogrążało się w błogości, bo za ścianą spała O-Yumi. A w końcu, czy to nie najważniejsze?
Rozum opływał błogością, bo Erast Pietrowicz znów miał plan, tym razem prawdziwy, znakomicie obmyślony i przygotowany – nie jak ów bękarci twór zbolałego mózgu, który omalże kosztował go życie. To wprost cud, że ocalał!
Kiedy zwycięski Bullcox runął na pokonanego przeciwnika, nikt z widzów nie pojął, co właściwie zaszło, a już najmniej ze wszystkich – gotujący się na śmierć Fandorin. Zepchnął z siebie ciężkie ciało Anglika, uniósł się i otarł czoło (po którym ściekał chłodny pot) ręką (po której ściekała gorąca krew). Czcigodny leżał rozciągnięty z wykręconą dłonią, ściskającą wciąż rękojeść szpady.
Ku leżącym biegli już lekarz i sekundanci.
– Ciężko ranni? – krzyknął doktor Stein, przykucając. Nie doczekawszy się odpowiedzi, szybko obmacał wicekonsula. Na rany machnął ręką („może poczekać”) i zajął się Bullcoksem. Zmacał puls, uniósł powiekę, gwizdnął:
– Apopleksja. Jakże można tak skakać i miotać się przy takim ciśnieniu! Mister Tsurumaki, ma pan najobszerniejszą karetę. Czy odwiezie go pan do domu? Pojadę z panem.
– Oczywiście, odwiozę, po sąsiedzku – zatroszczył się Don i unikając wzroku Fandorina, wziął czcigodnego pod pachy.
Erasta Pietrowicza dostarczył do konsulatu major Ruskin, bladością nieustępujący wicekonsulowi. Był uprzedzająco troskliwy, wypowiedział mnóstwo przeprosin za opryskliwość wynikłą z nieporozumienia – niewątpliwie obawiał się serio o losy swojej „żeliwnej czaszki”. Ale radca tytularny ani myślał o majorze. Młodym człowiekiem targał dreszcz – nie ulgi i nie rozstroju nerwów. Fandorin był wstrząśnięty jawną interwencją Fatum, które znów, już nie po raz pierwszy, ratowało go, przychodząc na pomoc w rozpaczliwej, beznadziejnej sytuacji. Tegoż było trzeba – żeby udar trafił Bullcoksa właśnie w chwili, gdy zwyciężonemu zostawała nie więcej niż sekunda życia! Z pewnością sceptycy znajdą na to racjonalne wyjaśnienie – powiedzą, że przedsmak zemsty przyprawił Anglika, i bez tego zasapanego, o uderzenie krwi do głowy, przez co w mózgu pękło mu naczynko. Ale sam Erast Pietrowicz wiedział: znów ochroniła go szczęśliwa gwiazda, Przeznaczenie we własnej osobie. Lecz w jakim celu? I jak długo to jeszcze potrwa?
* * *
U łoża okrwawionego cierpiętnika zebrali się wszyscy lokatorzy konsulatu: i całkiem pożółkły z niepokoju Wsiewołod Witaljewicz, i Obayashi-san, i zagryzający wargi Shirota, i pochlipująca Sofia Diogenowna, i nawet służąca Natsuko, która zresztą o wiele częściej gapiła się na Masę. Obraz był poruszający, nawet wzruszający, do czego niemało przyczyniała się panna Błagolepow, która wzywała, by natychmiast, „póki nie jest za późno”, posłać na fregatę „Namiestnik” po kapłana. Ale O-Yumi przeprowadziła swe cudotwórcze zabiegi i rzekomy umierający cudownie ożył. Siadł na łóżku, potem wstał i przeszedł się po pokoju. Wreszcie oznajmił, że – do diabła ciężkiego! – jest okropnie głodny.
Tu wyjaśniło się, że nikt w konsulacie nie jadł jeszcze śniadania. Wszyscy, wiedząc o pojedynku, niepokoili się o Erasta Pietrowicza tak, że ani kęs nie przeszedłby im przez gardła. Na łapu – capu nakryto stół wprost w gabinecie Doronina w celu poufnej, strategicznej rozmowy.
Pomówiono trochę o pojedynku, a potem przerzucono się na Dona Tsurumakiego. Przebudzony rozsądek radcy tytularnego żądał rehabilitacji. Plan wyłonił się momentalnie w trakcie rostbefu i jaj sadzonych.
– On jest pewien, że leżę plackiem i nieprędko wstanę, więc mało prawdopodobne, by oczekiwał mej wizyty. To raz – mówił Fandorin, operując widelcem. – Żadnej ochrony w willi nie ma, wielokrotnie mówił, że się nikogo nie boi.
To dwa. Zachowałem klucz od furtki. To trzy. Wnioski: dziś w nocy złożę mu wizytę a Vanglaise, czyli bez zaproszenia.
– Cel? – zmrużył oczy Doronin.
– Odbędziemy a little friendly chat *– myślę, że mamy z Donem o czym pogadać.
Konsul pokiwał głową.
– Spodziewa się pan go nastraszyć? Już pan miał okazję się przekonać, że japoński akunin nie lęka się śmierci. A przecież go pan nie zabije.
Erast Pietrowicz wytarł wargi serwetką, łyknął czerwonego wina, wziął ćwiartkę filipińskiego ananasa. Od dawna, bardzo dawna nie jadł z takim apetytem.
– A czemuż miałbym go straszyć? On nie dziewica, a ja nie duch. Nie, panowie. Wszystko odbędzie się całkiem inaczej. Shirota, czy mogę liczyć na pańską pomoc?
Sekretarz przytaknął gestem, nie spuszczając z wicekonsula oczu.
– Świetnie. Proszę bez obaw, nie będzie pan musiał robić nic wbrew prawu. Do domu zakradnę się z Masą. Pańskie zadanie – to pod wieczór zaczaić się na wzgórzu, które wznosi się ponad posiadłością. To świetny punkt do obserwacji, na dodatek niewidoczny z dołu. Ledwie w domu pogasną światła, da pan sygnał. Znajdzie się u nas kolorowy lampion?
Читать дальше