– Tak, zostały z Nowego Roku. Są zielone, czerwone, błękitne.
– Niech będzie błękitny. Mignie pan trzykrotnie, parę razy z rzędu. Masa będzie czekać na sygnał na ganku.
– Tylko tyle? – rozczarował się Shirota. – Po prostu dać znak, gdy w domu zgasną światła?
– Nic więcej. Światła tam gasną, kiedy odchodzi służba, resztę biorę na siebie.
Wsiewołod Witaljewicz nie wytrzymał:
– Ależ pan kocha tajemnice! No dobrze, dostaniecie się do domu i co dalej?
Erast Pietrowicz uśmiechnął się.
– Don ma sekretny sejf. To raz. Wiem, gdzie go szukać – za półkami w bibliotece. To dwa. A do tego wiem jeszcze, gdzie znaleźć klucz do sejfu – na szyi Dona. To trzy. Ani myślę Tsurumakiego straszyć, po prostu poproszę go o klucz i zajrzę do sejfu, a Masa przez ten czas potrzyma gościnnego gospodarza pod lufą.
– A wie pan, co ma w tym sejfie? – zapytał Doronin.
– Nie, ale się domyślam. Tsurumaki powiedział kiedyś, że trzyma tam złote sztaby. Zełgał, jestem pewien. Nie, ma tam coś o wiele cenniejszego od złota. Choćby pewien schemat z wężykowymi znaczkami, a może znajdą się jeszcze ciekawsze dokumenty…
Nagle konsul zachował się dziwnie: ściągnął z nosa niebieskie okulary, zamrugał w ostrym świetle. Jego usta zaczęły żyć jakimś własnym życiem – jęły drgać, krzywić się, w cienką wargę wpiły się zęby.
– Jeśli nawet pan coś ważnego tam znajdzie, i tak nie zdoła odczytać – powiedział głucho Wsiewołod Witaljewicz. – Nie zna pan przecież japońskiego, a i ze służącego nie będzie wiele pożytku. Wie pan co… – zaciął się, ale nie dłużej niż na sekundę, po czym kontynuował już na wskroś pewnym głosem. – Wie pan co, pójdę z panem. Dla dobra sprawy. Dojadło mi już być widzem. Rola męcząca i wstydliwa.
Erast Pietrowicz wiedział: jeśli ujawni teraz choćby cień zdziwienia, ciężko konsula urazi, odpowiedział więc nie zaraz, lecz jakby przemyślawszy kwestię pod kątem celowości.
– Dla dobra sprawy byłoby lepiej, gdyby został pan tutaj. Jeśli moja wycieczka zakończy się kiepsko, orzekną: szczeniak, pojedynkowicz, awanturnik. Kapitan-lejtnant i tak już postawił na mnie krzyżyk. Co innego pan – filar jokohamskiej społeczności, konsul Cesarstwa Rosyjskiego.
Brwi Wsiewołoda Witaljewicza wygięły się jak wściekłe pijawki, lecz tu do rozmowy wmieszał się Shirota.
– Ja pójdę – powiedział szybko. – Czemu nie? Dam znak, a potem miałbym niby tak siedzieć na wzgórzu? Dość głupio.
– Jeśli w kabałę wpakują się mój zastępca i sekretarz, przepadłem tak czy siak – zakipiał Doronin. – Więc już lepiej ja sam…
Ale Shirota przejawił brak szacunku – przerwał zwierzchnikowi.
– Ja się nie liczę. Po pierwsze, jestem tubylczym pracownikiem najemnym. – Uśmiechnął się krzywo. – A po wtóre, zaraz napiszę prośbę o dymisję z wczorajszą datą. W podaniu wyłożę, że nie chcę już dłużej służyć Rosji, bo rozczarowałem się do jej polityki wobec Japonii, albo coś w tym rodzaju. W ten sposób jeśli my z panem Fandorinem wpakujemy się, jak pan to nazwał, w kabałę, będzie to przestępcza zmowa niedowarzonego awanturnika (proszę wybaczyć, Eraście Pietrowiczu, ale sam się pan tak nazwał) z głupawym tubylcem, już zwolnionym z rosyjskiej służby. Nic ponadto.
Powiedziane to było rzeczowo, lecz z żarliwym naleganiem, i zakończyło dyskusję. Przystąpiono do rozważania szczegółów.
* * *
Wróciwszy do siebie, Erast Pietrowicz zobaczył, że O-Yumi leży w łóżku ledwie żywa. Twarz miała bez kropli krwi, oczy wpadnięte, stopy owiązane szmatkami.
– Co ci jest? – zawołał w trwodze. – Zachorowałaś?
Uśmiechnęła się słabo.
– Nie. Po prostu jestem bardzo, bardzo zmęczona. Ale to nic. Przejdzie.
– A co z twoimi nogami?
– Zdarłam.
Padł na kolana, wziął ją za rękę, wyszeptał:
– Powiedz mi prawdę, gdzie byłaś zeszłej nocy? Gdzie wybrałaś się dziś? Co się z tobą dzieje? Prawdę, na Boga, prawdę!
O-Yumi spojrzała na niego z miłością.
– Dobrze. Powiem ci prawdę – całą, jaką mogę. A ty obiecaj mi dwie rzeczy: że więcej o nic już nie zapytasz i że też powiesz prawdę.
– Obiecuję. Ale ty pierwsza. Gdzie byłaś?
– W górach. Trawa maso rośnie tylko w jednym miejscu, na południowym stoku góry Tanzawa, a to o piętnaście ri stąd. Musiałam wybrać się tam dwa razy, bo napar trzeba sporządzać dwukrotnie, musi być najzupełniej świeży. To cała moja historia. Teraz mów ty. Widzę, że coś planujesz, a ja się boję, mam złe przeczucia.
Piętnaście ri – to w sumie niemal sześćdziesiąt wiorst, podliczył Fandorin. Wierzyć się nie chce, że ona jeszcze żyje!
– Przegalopować przez noc trzydzieści ri! – zakrzyknął. – Musiałaś niemal na śmierć zagnać konia!
Jego słowa nie wiedzieć czemu ją rozweseliły. O-Yumi wybuchnęła cichym śmiechem.
– Koniec. Żadnych pytań więcej, obiecałeś. Teraz ty opowiadaj.
I opowiedział. O pojedynku. O tym, jak Bullcoksowi ze złości trzasnęła żyła w mózgu, o Donie Tsurumakim i o nadchodzącej operacji.
Twarz O-Yumi robiła się coraz bardziej wzburzona, coraz smutniejsza.
– Jaka szkoda… – wyszeptała wreszcie, dosłuchawszy.
– Myślisz o swoim Algiem – oburzył się natychmiast Fandorin. – No to jedź do niego, napój go swoim wywarem.
– Nie, nie o nim. Żal mi Algiego, ale jednego z was musiało spotkać coś złego, i lepiej, że jego niż ciebie – powiedziała w roztargnieniu. – Szkoda kryje się w tym, coś ty zamyślił. Nie powinieneś nigdzie chodzić nocą, to się dobrze nie skończy. Widzę to z cienia na twojej skroni. – Sięgnęła ku jego głowie, a kiedy Erast Pietrowicz uśmiechnął się, zakrzyknęła z rozpaczą: – Ty nie wierzysz w ninsō!
Spierali się jeszcze długo, ale Fandorin był niewzruszony i w końcu bezsilna O-Yumi zasnęła. Wyszedł, bojąc się niebacznym ruchem czy skrzypnięciem krzesła zakłócić jej sen.
Reszta dnia upłynęła na przygotowaniach. Z sypialni nie dochodził żaden dźwięk – O-Yumi mocno spała.
A późno wieczorem, kiedy Masa siedział już na ganku, patrząc w stronę ciemnych wzgórz nad Bluffem, Erasta Pietrowicza oczekiwał wstrząs.
Po raz kolejny przechodząc obok sypialni, przyłożył ucho do drzwi; tym razem usłyszał lekki szelest. Ostrożnie nacisnął klamkę.
O-Yumi wciąż jeszcze spała. Z łóżka dochodził jej cichy, miarowy oddech.
Stąpając na palcach, podszedł do okna, by je przymknąć – z zewnątrz ciągnęło chłodem. Popatrzył na szarą sylwetę przeciwległego domu i naraz zamarł.
Tam koło dymnika coś się ruszyło. Kot? Coś jakby za duży.
Serce zabiło mu jak szalone, lecz Fandorin nie zdradził, że cokolwiek go niepokoi. Przeciwnie: przeciągnął się leniwie, zamknął okno na wszystkie zasuwki, powoli odszedł.
Na korytarzu zaczął biec.
To dach Club Hotelu – uświadomił sobie. – Można się tam wdrapać z tyłu po schodach pożarowych.
Skoczywszy, przebiegł wzdłuż ogrodzenia do sąsiedniego budynku. W minutę potem był już na górze. Kolano wsparł o mokrą od deszczu dachówkę, wyciągnął z kabury gerstala.
Gdzieś blisko, na przeciwległej połaci dachu, zaszurały lekkie kroki.
Nie kryjąc się już, Fandorin skoczył naprzód, myśląc tylko, by się nie pośliznąć.
Dosięgnął kalenicy, wyjrzał w sam raz, żeby zobaczyć na krawędzi czarną postać w obcisłym czarnym stroju. Znów niewidzialny człowiek!
Radca tytularny wyciągnął rękę, lecz strzelić nie zdążył. Ninja zeskoczył zgrabnie.
Читать дальше