Na spotkanie wchodzącego skoczyła gibka jak kot postać.
Twarz zdumionego wicekonsula ujęły długie palce.
– Nie mogę bez ciebie! – zanucił niezapomniany, nieco ochrypły głos.
Nozdrza radcy tytularnego podrażniła magiczna woń irysów.
Posępne myśli,
W sercu troska i nagle -
Zapach irysów.
„Nie poddawać się! Nie poddawać!” – rozpaczliwie sygnalizował ogłupiałemu sercu rozum. Lecz ręce same, wbrew rozsądkowi, objęły sprężyste ciało tej, która udręczyła duszę biednego wicekonsula.
O-Yumi szarpnęła jego kołnierzyk – na podłogę sypnęły się guziki. Okryła szybkimi pocałunkami obnażoną szyję, tracąc z namiętności oddech, ściągnęła mu z ramion surdut.
I tu zaszło to, co należałoby nazwać istnym tryumfem rozumu nad rozpętanym żywiołem uczuć.
Mobilizując całą swą wolę, której nie miał bynajmniej za wiele, radca tytularny wziął O-Yumi za nadgarstki i odsunął ją od siebie: miękko, lecz nieustępliwie.
Były po temu dwa powody, oba ważkie.
Pierwszy Erast Pietrowicz sformułował z grubsza tak: „Na coś ty jej, chłopie? Chce, to znika, chce, to gwizdnie, a ty już lecisz?”. Nie bacząc na jej mglistość, racja ta była najważniejsza. W walce dwóch światów, noszącej miano miłości, zawsze jest władca i poddany, zwycięzca i zwyciężony. Ta właśnie kluczowa kwestia ważyła się w owej chwili: być poddanym i zwyciężonym Fandorin nie chciał i nie umiał.
Drugi powód ze sferą miłosną nie miał nic wspólnego. Tu trąciło mistyką, przy czym w nader alarmującym stylu.
– Skąd pani wiedziała, że umówiliśmy się z Asagawą na komunikację listowną? – zapytał surowo Erast Pietrowicz, próbując w ciemności dojrzeć wyraz jej twarzy. – I to jeszcze tak szybko? Czy nas śledzono, podsłuchiwano? Jaką rolę gra pani w tej historii?
Milcząc, patrzyła nań z dołu, bez ruchu, nie próbując się uwolnić, lecz palce młodego człowieka płonęły od dotyku jej skóry. Nagle stanął mu w pamięci passus z gimnazjalnego podręcznika fizyki: „Elektryczność zawarta w ciele przydaje temu ciału szczególną własność, zdolną przyciągać inne ciała…”.
Potrząsnąwszy głową, Fandorin rzekł twardo:
– Poprzednio umknęła pani, nic mi nie wyjaśniwszy, ale dziś będzie pani musiała odpowiedzieć na moje pytania. Proszę mówić!
I O-Yumi przemówiła.
– Kto to Asagawa? – spytała i szarpnięciem wyrwała ręce z jego palców. Pękł elektryczny łańcuch. – Myślał pan, że liścik przysłał kto inny? I od razu pan przyszedł? Dwa długie dni myślałam tylko o nim, a on… jakaż ja jestem głupia!
Chciał ją zatrzymać, ale nie zdołał. Schylona przemknęła mu pod ręką, wyskoczyła na korytarz. Przed nosem Ernsta Pietrowicza trzasnęły drzwi. Schwycił za klamkę, lecz w zamku obrócił się już klucz.
– Proszę zaczekać! – krzyknął rozpaczliwie radca tytularny. – Nie odchodź!
Dogonić, zatrzymać, wyjaśnić!
Ale nie – z korytarza dobiegł stłumiony szloch i lekki tupot oddalających się kroków.
Rozum skulił się i zapadł w najdalszy kąt świadomości. Teraz duszą Fandorina owładnęły bez reszty uczucia namiętności, bólu, rozpaczy, a najsilniejsze z nich wszystkich: poczucie nieodwracalnej straty. I to jakiej straty! Jakby postradał wszystko na świecie, a prócz samego siebie winić nie może nikogo.
– Niech to diabli, diabli, diabli! – Nieszczęsny wicekonsul zazgrzytał zębami i z rozmachem walnął pięścią w futrynę.
Przeklęta policyjna tresura! Nierozważna, śmiała kobieta żyjąca sercem, najdroższa ze wszystkich kobiet świata, sama rzuciła mu się w objęcia. Z pewnością sporo przy tym ryzykowała, może całe swe życie postawiła na jedną kartę! A on ją bierze na spytki: „Śledziła pani? Podsłuchiwała? Jaką gra pani rolę w tej historii?”.
Boże, co za ból! Co za hańba!
Z piersi radcy tytularnego wyrwał się jęk. Słaniając się, doszedł do łóżka (tego samego, na którym mogła mu być ofiarowana nieziemska rozkosz) i runął twarzą w dół.
Czas jakiś Erast Pietrowicz leżał tak bez ruchu, drgając całym ciałem. Gdyby mógł, z pewnością wybuchnąłby płaczem, lecz ten środek dania upustu emocji utracił raz na zawsze.
Od dawna, bardzo dawna, nie doznał takiego wstrząsu, może wręcz nieporównywalnego z minionym. Całkiem jakby dusza, długi czas zakuta w lodowy pancerz, nagle ożyła i jęła uwierać, podbiegła tającą krwią.
„Co ze mną, co się ze mną dzieje?” – powtarzał wciąż, lecz myślał nie o sobie – o niej.
Zmartwiały mózg cucił się z wolna i oto zjawiło się drugie, dużo ważniejsze pytanie:
„Co teraz robić?”.
Erast Pietrowicz siadł raptem na łóżku. Drżenie ustało, serce biło szybko, lecz równo.
Jak to, co? Odzyskać ją. Natychmiast. I co ma być, niech będzie.
Inaczej – gorączka mózgowa, pęknięcie serca, zguba, zatrata duszy.
Radca tytularny skoczył ku zawartym drzwiom, obmacał je szybko, wparł się w nie barkiem.
Drzwi solidne, ale wyważyć się chyba dadzą. Lecz będzie łoskot, przybiegnie obsługa. Wyobraził sobie tłusty nagłówek w jutrzejszej „Japan Gazette”: RUSSIAN VICE CONSUL DEBAUCHING IN GRAND HOTEL *.
Erast Pietrowicz wyjrzał przez okno. Piętro wysokie, ani dojrzeć w ciemności, gdzie się skacze. Może leży tam pryzma kamieni lub zapomniane przez ogrodnika grabie?
Niebezpieczeństwa te nie powstrzymały jednak oszalałego radcy tytularnego. Doszedłszy do wniosku, że taki już dziś jego los, przełazić przez parapety i skakać w noc – zwisł na rękach i rozgiął palce.
Lądowanie się udało, trafił na gazon. Otrzepał zbrukane ziemią kolana, rozejrzał się.
Ogród był wewnętrzny, ze wszystkich stron otoczony wysokim płotem. Lecz taki drobiazg nie speszył Fandorina. Z rozbiegu złapał za górny skraj przegrody, zręcznie podciągnął się, usiadł.
Chciał zeskoczyć w zaułek, ale nic z tego: poła zaczepiła o gwóźdź. Szarpnął – daremnie: sukno było solidne, paryski wyrób.
RUSSIAN VICEONSUL STUCK AT TOP OF FENCE *– mruknął Erast Pietrowicz. Szarpnął silniej, surdut zatrzeszczał.
Hopla!
Dziesięć kroków i Fandorin znalazł się na pustym, lecz jasno oświetlonym Bundzie.
Trzeba było zajrzeć do domu.
Znaleźć adres Bullcoksa – to raz. I zdobyć środek komunikacji – to dwa. Na piechotę będzie zbyt wolno, a kurumy nawet za cenę rezygnacji z zasad, nie weźmie. Świadkowie nie służą takim sprawom.
Głównej przeszkody, noszącej miano Masa, udało się, chwała Bogu, uniknąć. W oknie komórki, gdzie kwaterował wścibski kamerdyner, nie paliło się światło. Śpi, łotr.
Wicekonsul na palcach przemknął się do przedpokoju, nadsłuchując.
Nie, Masa nie spał. Z jego pokoju dobiegały jakieś dziwne odgłosy, ni to pochlipywania, ni to zdławione jęki.
Strwożony Fandorin podkradł się do samych drzwi. Były rozsuwane, w japońskim stylu. Masa nie cenił europejskiej wygody i urządził swe lokum na własną modłę: podłogę zasłał słomianymi matami, wyniósł łóżko i szafkę nocną, a na ścianach rozwiesił barwne obrazki z wizerunkami okrutnych zbójców i słoniowatych zawodników sumo.
Dochodzące zza uchylonych drzwi dźwięki przy bliższym zbadaniu okazały się w pełni jednoznaczne, przy tym na podłodze korytarza radca tytularny odkrył dwie pary sandałów: jedne większe, drugie mniejsze.
Tu wicekonsul poczuł się jeszcze gorzej niż przedtem. Westchnął cicho, a na pociechę rzekł sobie: „No i dobrze, przynajmniej się nie przyczepi”.
Читать дальше