– Przyszedłem powiedzieć, że przez te dwa dni też myślałem o tobie.
Głupiej angielszczyźnie brak poufałego zaimka dla drugiej osoby, nic tylko you i you, ale Fandorin uznał, że od tej chwili mogą przejść na „ty”.
– Tylko po to? – zapytała z uśmiechem, przytrzymując go za ramię. – Świetnie. Wierzę ci. Możesz wracać.
Wracać Erast Pietrowicz nie zamierzał. Pomyślał i poprosił:
– Wpuść mnie.
O-Yumi obejrzała się i szepnęła:
– Na minutę, nie więcej.
Erast Pietrowicz ani myślał się spierać. Przelazł przez parapet (już któryś raz tej nocy), wyciągnął do niej ręce, lecz O-Yumi znów się obejrzała:
– W żadnym razie. Inaczej minuty nie starczy.
Wicekonsul schował ręce za plecy, ale oznajmił:
– Chcę cię zabrać ze sobą.
Pokręciła głową. Uśmiech zgasł.
– Dlaczego? Kochasz go? – zapytał drżącym głosem.
– Już nie.
– Więc czemu?
Znów zerknęła, jak się zdaje, na drzwi. Zresztą Erast Pietrowicz ani razu nie rozejrzał się wokoło, nie patrzył nawet, co to właściwie za pokój: buduar, garderoba? Oderwanie choć na sekundę wzroku od twarzy O-Yumi zdało mu się bluźnierstwem.
– Znikaj jak najszybciej. Proszę! – szepnęła nerwowo. – Jeśli cię tu zobaczy, zabije.
Fandorin bez emocji wzruszył ramionami.
– Nie zabije. Europejczycy tak nie robią. Wyzwie mnie na pojedynek.
Wtedy zaczęła popychać go piąstkami w stronę okna.
– Nie wyzwie! Nie znasz tego człowieka. Z pewnością cię zabije! Nie dziś, to jutro albo pojutrze. I to nie własnymi rękoma.
– No to trudno – nie słuchając, wymamrotał Fandorin i spróbował przyciągnąć ją do siebie. – Nie boję się go.
– …A jeszcze wcześniej zabije mnie. Bez żadnych oporów. Zgniecie jak motylka. Zmykaj! Przyjdę, kiedy tylko będę mogła…
Nie wypuścił jej z rąk. Dotknął wargami malutkich ust, cały zadrżał, lecz opamiętał się, gdy szepnęła:
– Chcesz mojej śmierci?
Odskoczył do tyłu. Zazgrzytał zębami i wskoczył na parapet. Z pewnością równie lekko skoczyłby w dół, lecz O-Yumi nagle krzyknęła:
– Nie! Stój! – i wyciągnęła ręce.
Runęli ku sobie błyskawicznie i nieodwracalnie, niby dwa zderzające się pociągi, fatalnym trafem jadące po jednym torze. Dalej – wiadomo: druzgot, słup dymu i płomieni, wszystko leci ku niebu i jeden tylko Bóg wie, kto zginie, a kto ocaleje z tych bachanalii ognia.
Kochankowie wczepili się w siebie, palce nie tyle głaskały, ile szarpały, usta nie tyle całowały, ile kąsały.
Upadli na podłogę i tym razem nie było żadnej niebiańskiej muzyki, żadnej sztuki, tylko napór, trzask rozrywanej odzieży, smak krwi na wargach.
Nagle drobna, lecz silna ręka wparła się Fandorinowi w pierś, odepchnęła go. Głos szepnął mu w samo ucho:
– Uciekaj!
Podniósł głowę. Otumanionym wzrokiem spojrzał na drzwi. Usłyszał kroki, beztroskie pogwizdywanie. Ktoś się zbliżał, wchodząc z dołu na górę, zapewne po schodach.
– Nie! – jęknął Erast Pietrowicz. – Trudno. Wszystko jedno!…
Lecz jej już przy nim nie było – stojąc, doprowadzała szybko do ładu zmięty peniuar.
– Zgubisz mnie! – powiedziała.
Przerzucił się przez parapet, najzupełniej bez obaw, jak spadnie: na bok, na plecy czy nawet głową w dół. Jednak – rzecz zdumiewająca – wylądował dużo zręczniej niż poprzednio w Grand Hotelu i wcale się nie potłukł.
W ślad za nim wyleciały z okna surdut i lewy sztyblet – radca tytularny ani zauważył, kiedy go stracił.
Ledwie się jakoś pozbierał, zapiął koszulę i zaczął nadsłuchiwać, co się dzieje na górze. Ale rozległ się stuk zatrzaskiwanego okna i nic więcej.
Okrążywszy dom, Erast Pietrowicz chciał przeciąć trawnik i wrócić jak wcześniej do otwartej furtki, gdzie czekał Masa. Zrobił może dziesięć kroków i zamarł. Z ulicy na dziedziniec wpadły trzy podługowate, mknące nisko nad ziemią cienie.
Mastiffy!
Czy zaspokoiły swą męskość, czy też, jak pechowy wicekonsul, rejterowały przed silniejszym rywalem – dość, że wróciły i odcięły jedyną drogę odwrotu.
Fandorin rzucił się z powrotem do ogrodu. Gnał, nie wybierając drogi, po twarzy chlastały go gałęzie. Piekielne psy biegły dużo szybciej. Ich sapanie było coraz bliżej i bliżej.
Ogród się skończył. Dalej było ogrodzenie z żelaznych kopii. Wysokie, ani się wspiąć, ani za co uchwycić.
Erast Pietrowicz obejrzał się, wsunął rękę pod ramienną kaburę, żeby wyciągnąć gerstala, lecz strzelać nie było wolno – zbudziłby cały dom.
Pierwszy mastiff zawarczał, zbierając się do skoku.
RUSSIAN VICECONSUL TORN TO PIECES *– błysnęło w głowie ginącemu Fandorinowi. Zakrył rękoma twarz i gardło, odruchowo wbił się plecami w ogrodzenie. Wtem rozległ się dziwny metaliczny brzęk, krata ustąpiła i radca tytularny przewrócił się na wznak.
Nadejdzie wieczór.
Wśród ciszy tajemniczo
Zaskrzypi furtka.
Nie pojąwszy jeszcze, co zaszło, Erast Pietrowicz szybko siadł w kucki, gotów do beznadziejnej walki z trzema krwiożerczymi bestiami, ale zadziwiająca krata – nie: furtka! – zatrzasnęła się ze zgrzytem sprężyny.
Z tamtej strony w żelazne pręty grzmotnęła z rozbiegu ciężka tusza, dobiegł gniewny pisk i warkot. Trzy pary wściekle połyskujących oczu wpiły się w niedostępną ofiarę.
– Not your day, folks! * - krzyknął im radca tytularny, którego angielszczyzna wskutek kontaktów z sierżantem Lockstonem mocno się zwulgaryzowała.
Nabrał pełną pierś powietrza. Zrobił wydech, próbując uciszyć bicie serca. Rozejrzał się na boki – kto mógł otworzyć zbawczą furtkę?
Wokół nie było żywej duszy.
W dali bielał pałac nuworysza Tsurumakiego, bliżej pobłyskiwał zarosły grzybieniem strumyk, niewyobrażalnie piękny w poświacie księżyca, z miniaturową jak zabawka wysepką, mostkami dla lalek i szczeciniastym zaroślami trzciny wzdłuż brzegów. Niósł się stamtąd melancholijny rechot żaby. Czarną taflę na wskroś stębnowały srebrne nici – odbicia gwiazd.
Szczególnie uroczy zdał się wicekonsulowi czerniejący nad samą wodą pawilon o zagiętych niczym w zapowiedzi wzlotu okapach dachu. Nad filigranowym zwieńczeniem zastygł kurek w kształcie fantastycznego ptaka.
Rozglądając się, wstrząśnięty Erast Pietrowicz ruszył brzegiem. Cóż to za cuda? Ktoś musiał przecież otworzyć, a potem zamknąć furtkę? Któż to ocalił nocnego łowcę przygód od niechybnej zguby?
Dopiero gdy pawilon i strumyk zostały z tyłu, Fandorin wpadł na myśl spojrzenia na sam pałac.
Elegancki budynek w stylu willi z Champs Elysées zwrócony był tarasem do stawu, a tam, na drugim piętrze, za misterną balustradą ktoś stał i machał ręką do nieproszonego gościa. Ktoś w długim szlafroku, w fezie z chwaścikiem.
Po fezie Erast Pietrowicz domyślił się – to gospodarz posiadłości we własnej osobie. Spostrzegłszy, że wreszcie został dostrzeżony, Don Tsurumaki uczynił przyzywający gest: zapraszam w me progi.
Trudno i darmo: w tej sytuacji nie weźmie się wszak nóg za pas. Zakląwszy półgłosem, radca tytularny solennie się skłonił i ruszył do wejścia. Gutaperkowy umysł Erasta Pietrowicza wziął się do dzieła, próbując obmyślić jakiekolwiek w miarę prawdopodobne wyjaśnienie swych skandalicznych poczynań.
– Witam serdecznie młodego zastępcę mojego przyjaciela, Doronina! – rozległ się z góry gęsty bas gospodarza. – Drzwi otwarte, zapraszam na górę!
Читать дальше