Miasto Tokio wydało się Erastowi Pietrowiczowi zadziwiająco podobne do rodzinnej Moskwy. To jest, ma się rozumieć, architektura była najzupełniej odmienna, lecz kryte dachówkami chałupy i pałace, wąskie ulice i szerokie przestwory miały charakter najzupełniej moskiewski, a nowoczesna ulica Ginza ze schludnymi kamienicami wyglądała kubek w kubek jak czupurna Twerska, ze wszech sił starająca się dorównać Newskiemu Prospektowi.
Radca tytularny wciąż wyzierał przez okno, wpatrzony w osobliwe pomieszanie japońskich i zachodnich strojów, fryzur i pojazdów. Doronin ze znużeniem patrzył w obitą pluszem ściankę, snując smętne refleksje.
– Zguba Rosji w jej włodarzach. Jak zrobić, żeby rządzili ci, którzy mają po temu talent i dar, a nie same ambicje i znajomości? A drugie nieszczęście, Fandorin, w tym, że matka Rosja zwrócona jest twarzą na Zachód, a plecami na Wschód. Wobec czego wpieramy się Zachodowi nosem w zadek, on zaś wypina się na nas. A bezbronną derierę podstawiamy Wschodowi i prędzej czy później w nasze słabowite pośladki wpiją się ostre japońskie kły.
– Cóż więc począć? – zapytał Erast Pietrowicz, odprowadzając wzrokiem piętrowy omnibus zaprzężony w czwórkę drobnych koników. – Odwrócić się od Zachodu na Wschód? Przecież to niedorzeczne!
– Nasz orzeł ma po to dwie głowy, by jedna patrzyła na Zachód, a druga na Wschód. Stolice też winny być dwie, przy czym ta druga nie w Moskwie, lecz we Władywostoku. Wtedy moglibyśmy zmierzyć się z Anglikami o władanie na Oceanie Spokojnym.
– Ale czytałem, że Władywostok to koszmarna dziura, niemal wieś!
– Cóż z tego? Petersburg nie był nawet wsią, kiedy Piotr wyciągnął dłoń i oznajmił: „Naturą nam sądzono stąd wyrąbać okno na Europę” *. A tu jest nawet stosowna nazwa: Władywostok, czyli „Władaj Wschodem”.
Rozmowa przyjmowała na tyle zasadniczy kierunek, że Fandorin porzucił oglądanie widoków i zwrócił się do konsula:
– Wsiewołodzie Witaljewiczu, a po co właściwie władać cudzymi ziemiami, skoro nie sposób doprowadzić do porządku własnych?
Doronin uśmiechnął się.
– Racja, po tysiąckroć racja. Na nic nie zda się żaden podbój, jeśli własny dom będzie chwiejny Tyle że dotyczy to nie tylko Rosji. Dom jej królewskiej mości Wiktorii też stoi na kurzej łapce. Ani nam, ani Brytyjczykom nie przypadnie władza nad ziemskim globem, bowiem podbiliśmy go nieprawidłowo: siłą. A siła, Fandorin, to najsłabszy i najmniej trwały z instrumentów. Pokonany, rzecz jasna, jej ulegnie, lecz będzie tylko czekać chwili, by się uwolnić. Żaden europejski podbój w Afryce i Azji długo nie przetrwa. Za pięćdziesiąt, najwyżej sto lat nie będzie już kolonii. A i japoński tygrys też się diabelnie przeliczy – wzór bierze nie z tych mistrzów, co trzeba.
– Az kogo miałby brać wzór?
– Z Chińczyków. Nie z cesarzowej Cysi, ma się rozumieć, ale z niespiesznej chińskiej gruntowności. Mieszkańcy Państwa Środka nie ruszą się z miejsca, póki nie zaprowadzą u siebie porządku, a to sprawa na długo, może i dwieście lat. Za to potem, gdy zrobi się im ciasno, pokażą światu, czym jest prawdziwy podbój. Nie będą potrząsać szabelką, wyprawiać za granicę korpusów ekspedycyjnych. O nie! Pokażą innym krajom, że żyć po chińsku jest lepiej i rozsądniej. A wtedy inne narody same zechcą żyć po chińsku. Z wolna wszyscy staną się Chińczykami, choćby w perspektywie wielu jeszcze pokoleń.
– A ja myślę, że cały świat podbiją Amerykanie – powiedział Erast Pietrowicz. – I to nie później niż za sto lat. W czym tkwi siła Amerykanów? W tym, że przygarniają wszystkich. Kto tylko zechce, staje się Amerykaninem, choćby nawet był wcześniej Irlandczykiem, Żydem czy Rosjaninem. Będą jeszcze Stany Zjednoczone Ziemi, zobaczy pan.
– Wątpię. Amerykanie, naturalnie, postępują o wiele rozsądniej niż monarchie europejskie, ale nie starczy im cierpliwości. Też bowiem wywodzą się z zachodniego korzenia, a ludzie Zachodu przypisują nazbyt wiele wagi czasowi. A w istocie żadnego czasu nie ma. Nie ma żadnego „jutro”, jest tylko wieczne „dziś”. Globalizacja świata to rzecz powolna, bo też do czego się, w rzeczy samej, śpieszyć? Żadnych Stanów Zjednoczonych Ziemi nie będzie. Będzie tylko wszechobejmujące Państwo Środka i nastąpi powszechna harmonia. Chwała Bogu, ja i pan już tego ziemskiego raju nie ujrzymy.
Na tej melancholijnej nucie urwała się rozmowa o przyszłych losach ludzkości – kareta stanęła przed gmachem dworca.
* * *
Nazajutrz od rana wicekonsul Fandorin wziął się do rutynowej pracy – sporządzania wykazu rosyjskich statków spodziewanych w porcie Jokohama w czerwcu i lipcu tysiąc osiemset osiemdziesiątego ósmego roku.
Erast Pietrowicz byle jak nagryzmolił nagłówek nudnego dokumentu (wszystko jedno, i tak potem panna Błagolepow to przepisze), ale dalej praca się nie posunęła. Z okna gabineciku na piętrze roztaczał się przepiękny widok na ogród konsulatu, na gwarny Bund, na redę. Nastrój radca tytularny miał kwaśny i bujał myślami Bóg wie gdzie. Podparł pięścią policzek i zaczął patrzeć na przechodniów, na mknące bulwarem powozy.
Aż się doczekał.
Bramę minęło lakierowane lando Algernona Bullcoksa, kierując się w stronę Bluffu. Na skórzanym siedzeniu niczym dwa gołąbki siedzieli perfidny wróg Rosji i jego utrzymanka, przy czym O-Yumi trzymała Anglika pod rękę i coś wszeptywała mu w ucho – czcigodny uśmiechał się błogo.
W stronę rosyjskiego konsulatu nieczuła kokietka nawet nie spojrzała.
Mimo oddalenia Erast Pietrowicz dojrzał ostrym wzrokiem, jak drży pukiel włosów za jej uchem, a przy tym jeszcze wiatr doniósł z ogrodu zapach kwitnących irysów…
W mocnej dłoni trzasnął złamany ołówek.
Cóż ona mu tam szepcze? Dlaczego się śmieją… i z kogo? Czy aby nie z niego?
„Życie jest okrutne, bezsensowne i w istocie na wskroś poniżające – myślał mrocznie Erast Pietrowicz, patrząc na kartkę z niedokończonym wykazem. – Wszystkie jego uroki, rozkosze i pokusy istnieją tylko po to, żeby człowiek rozkleil się, ułożył na plecach i zaczął ufnie majtać wszystkimi czterema łapami, podstawiając życiu bezbronny brzuch. A ono wtedy nie omieszka tak cię palnąć, że umkniesz z piskiem, kuląc pod siebie ogon”.
A jaki z tego wniosek?
A taki: nigdy się nie roztkliwiać, być zawsze czujnym, zawsze pod bronią. Widząc, jak mami cię palec losu, odgryź go czym prędzej – jeśli się da, najlepiej wraz z ręką.
Fandorin wysiłkiem woli zmusił się do skupienia na tonażach, portach przeznaczenia i nazwiskach kapitanów.
Puste kratki zapełniały się z wolna. Pod ścianą głośno tykał zegar w kształcie Big Bena.
O szóstej po południu, skończywszy obowiązki, znużony i posępny Fandorin zszedł do mieszkania, by zjeść przygotowany przez Masę obiad.
„Tego w ogóle nie było – rzekł do siebie Erast Pietrowicz, z odrazą żując kleisty, lgnący do zębów ryż. – Ani napiętego arkana w ręce, ani gorącego pulsu krwi, ani zapachu irysów. Szczególnie zapachu irysów. Wszystko to zwidy i złudy bez związku z prawdziwym życiem. Jest prosta, oczywista, przydatna praca. Są śniadanie, obiad i kolacja. Jest wschód i zachód słońca. Prawidła, rutyna, reguły i żadnego chaosu. Chaos zniknął i już nie wróci. Chwała Bogu”.
Tu za plecami radcy tytularnego skrzypnęły drzwi i rozległo się subtelne pokasływanie. Nie odwróciwszy się jeszcze, nie wiedząc nawet, kto to, samą tylko intuicją Fandorin odgadł: to znów chaos. Powrócił.
Chaos miał oblicze Asagawy. Inspektor stał w drzwiach jadalni, trzymając w ręku kapelusz. Twarz miał zastygłą w wyrazie determinacji.
Читать дальше