Pomiędzy Japończykami wybuchła dyskusja, której obiektem był bez wątpienia Fandorin, ale tłumacz wyjaśnił istotę sporu krótko i nie bez konfuzji:
– To… no, tak ogólnie… panowie policjanci rozważają pański kolor skóry, wzrost, rozmiar nosa…
– Czy mógłbym poprosić pana o rozebranie się do pasa? – zwrócił się do radcy tytularnego Suga.
I dla przykładu pierwszy zdjął mundur i koszulę. Ciało wiceintendenta było silnie umięśnione, krzepkie, a brzuch, choć spory, bynajmniej nie obwisły. Uwagę Erasta Pietrowicza przykuły zresztą nie tyle detale generalskiej anatomii, ile stareńki złoty krzyżyk, wiszący na wypukłej i bezwłosej piersi. Pochwyciwszy spojrzenie Fandorina, Suga wyjaśnił:
– Trzysta lat temu nasz ród był chrześcijański. Potem, kiedy europejskich misjonarzy wygnano z kraju i zabroniono ich wiary, moi przodkowie wyparli się cudzoziemskiej religii, ale krzyżyk zachowali jako relikwię. Nosiła go moja prapraprababka, donna Maria Suga, która wybrała śmierć męczeńską. Przez jej pamięć też przyjąłem chrześcijaństwo – teraz nikomu się już tego nie wzbrania. Rozebrał się pan? To proszę spojrzeć na mnie i na siebie.
Stanął obok, ramię przy ramieniu, i stało się oczywiste, czemu służył cały ten negliż. Mało, że wicekonsul o całą głowę przewyższał sąsiada, to jego skóra jaśniała jawnie niejapońską bielą.
– Chłopi są prawie nadzy – powiedział Suga. – Będzie pan sterczeć nad polem i bieleć niczym zaśnieżona góra Fudżi.
– Wszystko jedno-oznajmił twardo radca tytularny. – Muszę być w g-grupie uderzeniowej.
Więcej go już nie przekonywano. Policjanci, dyskutując półgłosem, skupili się wokół naczelnika. Potem siwowąsy wykrzyknął głośno: Kuso! Uma-no kuso!
Rozchichotany wiceintendent palnął go w ramię.
– Co on p-powiedział?
Shirota wzruszył ramionami.
– Komisarz Iwaoka powiedział: „Łajno. Końskie łajno”.
– To pod moim adresem? – Erast Pietrowicz spąsowiał. – Proszę mu powiedzieć, że w takim r-razie on…
– Nie, nie! Jak pan mógł tak pomyśleć! – przerwał sekretarz, przysłuchując się rozmowie. – To coś innego… Inspektor Asagawa pyta, jak poradzić sobie z pańskim wzrostem. Wieśniacy nie bywają takimi… dryblasami. Dobrze wymówiłem to słowo?
– Owszem. Dobrze.
Fandorin podejrzliwie śledził poczynania komisarza Iwaoki. Ów oddzielił się od grupy, zdjął białą rękawiczkę i zaczerpnął przygarść łajna.
– Pan Sasaki z wydziału przestępstw ciężkich mówi, że z pana istny kirin, ale to nic nie szkodzi, bo wieśniacy, tak czy owak, nigdy się nie wyprostowują.
– Kim ja jestem?
– Kirin to taki mityczny zwierz. Coś jak żyrafa.
– A… Aha.
Siwowąsy podszedł, ukłonił się z lekka i wtarł grudę łajna wprost w białą pierś rosyjskiego dyplomaty. Ów zmartwiał.
– I proszę – przetłumaczył Shirota. – Już pan nie jest podobny do zaśnieżonego szczytu Fudżi.
Komisarz Iwaoka rozmazywał po brzuchu Erasta Pietrowicza zółtobrązową, szpetnie pachnącą masę. Fandorin krzywił się, lecz cierpiał w milczeniu.
Cny mąż jest tak czysty
Że nawet koński gnój
Zbrukać go nie zdoła.
Do smrodu, jak się okazało, można przywyknąć. Odór łajna dość szybko przestał drażnić nozdrza radcy tytularnego. Dużo gorsze były muchy. Skuszone apetycznym aromatem, zleciały się na biednego Fandorina z całego japońskiego archipelagu, a co najmniej z całej prefektury Kanagawa. Z początku próbował je odganiać, potem przestał, bo machający rękami wieśniak mógł zwrócić uwagę. Zacisnąwszy zęby, milcząc, znosił łaskotliwy dotyk mnóstwa zielonych stworzeń, w skupieniu łażących mu po plecach, piersi i twarzy.
Skulony we dwoje dyplomata z wolna brnął po kolana w wodzie, wyrywając jakąś roślinność. Nikt nie pośpieszył mu wyjaśnić, jak wyglądają chwasty, dlatego najprawdopodobniej rozprawiał się z kiełkami ryżu, to jednak zlanego potem urzędnika obchodziło akurat najmniej. Znienawidził i ryż, i uprawy zalewowe, i swój własny upór, który nakazał mu udział w grupie uderzeniowej.
Drugim członkiem grupy był inicjator gnojnego namaszczenia, siwowąsy Iwaoka. Co prawda, pysznych, chwacko podkręconych wąsów komisarz już nie posiadał – zgolił je przed początkiem operacji, żeby bardziej wyglądać na wieśniaka. Erast Pietrowicz zdołał zachować własne, lecz rozmoczono je, i zwisały teraz po obu stronach ust niby dwa wiechcie. Była to jedyna pociecha tytularnego radcy. Pod każdym innym względem Iwaoka wypadał dużo lepiej.
Po pierwsze, nie interesowały się nim wcale muchy, którym w pełni wystarczał wonny Erast Pietrowicz. Po drugie, w mlaskającym błocie komisarz poruszał się bez widocznego wysiłku, a i pielenie, jak się zdaje, nie sprawiało mu trudności – coraz to zatrzymywał się dla odsapki, czekając na zapóźnionego partnera. Ale największą zawiść Fandorina wzbudzał wielki biały wachlarz, który zatknął za pas przewidujący Japończyk. Radca tytularny sporo by teraz zapłacił, by choć co pewien czas owiać twarz prądem powietrza i spędzić z niej przeklęte insekty.
W słomianym kapeluszu, opuszczonym niemal do podbródka, wydłubane były dwie dziurki dla obserwacji chramu bez podnoszenia głowy. Dwieście kroków, dzielących wzgórze od skraju pola, obaj „wieśniacy” pokonali w półtorej godziny. Teraz bełtali się o ledwie parę sążni od suchego lądu, lecz w żadnym razie bliżej, żeby nie spłoszyć strażnika. I tak pewno nie spuszcza z nich oka. Obracali się tędy i owędy – niech się upewni, że to spokojni, niewinni ludzie bez żadnej ukrytej broni.
Grupa wsparcia, sześciu przebranych (a ściślej rozebranych) policjantów, trzymała się w pewnej odległości. Jeszcze inna pracowała z drugiej, niewidocznej strony.
Wiceintendent wciąż się nie zjawiał i Fandorin poczuł lęk, czy zdoła się rozgiąć, gdy wreszcie nadejdzie pora działania. Ostrożnie omacał krzyże – odezwały się ostrym darciem.
Naraz Iwaoka, nie podnosząc głowy, cichutko psyknął.
Zaczęło się!
Dróżką w stronę chramu szło dwoje: najprzód niespiesznie stąpał sintoistyczny kapłan w czarnym chałacie i kołpaku, za nim drobiła świątynna posługaczka, miko, w białym kimonie i purpurowych szarawarach. Po bokach jej ubielonej twarzy zwisały długie, proste włosy. Potknęła się, zgubiła jakąś miskę. Z wdziękiem przysiadła w kucki. Potem pośpieszyła dogonić kapłana, niezdarnie, po dziewczęcemu kręcąc biodrami. Fandorin uśmiechnął się mimo woli. Ależ ten Asagawa, cóż za zdolności aktorskie!
U stóp schodów kapłan przystanął, zanurzył w misce miotełkę i coś przyśpiewując, zaczął nią machać na wszystkie strony – to Suga przystąpił do obrzędu oczyszczenia. Wąsy wiceintendenta, jak i Fandorinowskie, zwisały w dół, a ponadto do podbródka jego ekscelencji przyklejono długą siwą bródkę.
– Go! - szepnął komisarz.
Strażnik na pewno patrzy tylko na nieproszonego gościa, nie do wieśniaków mu teraz.
Starając się nie pluskać, Erast Pietrowicz ruszył w stronę wzgórza. Ćwierć minuty potem obaj byli już w gąszczu bambusa. Kostki radcy tytularnego ociekały rzadkim błotem.
Iwaoka wspinał się stromizną pierwszy. Robi kilka kroków, nasłuchuje, potem kiwa na partnera: Chodź! Można.
I tak, wpatrując się w szerokie, muskularne plecy komisarza, Fandorin dotarł wreszcie na wierzchołek.
Zalegli pod krzakiem. Zaczęli obserwować.
Читать дальше