Uśmiech spełzł z oblicza Erasta Pietrowicza.
– Można kontynuować? – spytał Japończyk, zwracając mu poduszkę.
I kontynuował raport. W minutę potem Fandorin nie myślał już ani o aromacie irysów, ani o nocnej zjawie.
* **
Pola zalewowe nieznośnie lśniły w słońcu, jakby cała dolina zmieniła się w ogromne, potrzaskane zwierciadło. Ciemnymi pęknięciami jaśniejącej powierzchni były miedze, dzielące poletka na maleńkie prostokąciki. W każdym z nich krzątała się zgięta w pół figurka w szerokim słomianym kapeluszu. Chłopi pielili ryżowiska.
Pośród pól wznosił się niewielki lesisty pagórek, zwieńczony czerwonym dachem o zagiętych ku górze rogach. Erast Pietrowicz wiedział już, że to opuszczona sintoistyczna świątynia.
– Chłopi już tam nie chodzą – wyjaśnił Shirota. – Tam jest nieczysto. W zeszłym roku u wejścia znaleziono martwego włóczęgę. Semushi słusznie skrył się w takim miejscu. To bardzo dobre schronienie dla złego człowieka. I wszystkie podejścia jak na dłoni.
– I co będzie ze świątynią dalej?
– Albo ją spalą i zbudują nową, albo przeprowadzą ceremonię oczyszczenia. Wójt wsi i kanushi, kapłan, jeszcze nie postanowili.
Do chramu wiódł przez pola wąski nasyp, szeroki na ledwie pięć kroków. Erast Pietrowicz z uwagą zlustrował drogę na wzgórek, potem zarosłe mchem stopnie, wznoszące się do czerwonej, drewnianej bramy o dziwnym kształcie wielkiego „n”; ani skrzydeł wrót, ani płotu nie było. Brama, która niczego nie odgradza.
– To torii - objaśnił sekretarz. – Brama na tamten świat. No cóż, jeśli na tamten świat, to zrozumiałe. Lornetkę miał radca tytularny świetną, dwunastokrotną, pamiątkę z oblężenia Plewny.
– Nie widzę Masy – powiedział Fandorin. – Gdzie jest?
– Patrzy pan nie tam, gdzie trzeba. Pański sługa jest na gminnym polu. Jeszcze w lewo. Jeszcze.
Wicekonsul i jego podwładny leżeli w gęstej trawie na skraju ryżowiska. Erast Pietrowicz schwytał w bliźniaczy krążek Masę. Ów niczym nie odróżniał się od chłopów: całkiem nagi, w samej opasce biodrowej, z tyłu zwisa wachlarz. Tylko boki nieco zażywniejsze niż u reszty pracowników.
Oto krągłoboki wieśniak wyprostował się, owionął wachlarzem, obejrzał się na wieś. Jasne, że on: pyzate policzki, zmrużone oczka. Rzekłbyś – jest tuż-tuż, tylko dać prztyczka w nos.
– Pracuje tutaj od rana. Najął się na parobka za dziesięć senów. Umówiliśmy się: jeśli dostrzeże coś szczególnego, zawiesi za plecami wachlarz. O, widzi pan wachlarz za plecami? Coś zauważył!
Fandorin znów naprowadził lornetkę na pagórek. Zaczął powoli, kwadrat po kwadracie, lustrować schronienie Garbusa.
– Z Jokohamy skierował się prosto tutaj? Nigdzie nie zbaczał po drodze?
– Prosto tutaj.
Cóż to tam takiego białego wśród gałęzi?
Erast Pietrowicz podkręcił kremalierę i gwizdnął cichutko. Na drzewie siedział człowiek. Garbus? Co on tam robi?
Ale nocą Semushi był nie w białym kimonie, lecz w ciemnobrązowym.
Siedzący na drzewie obrócił głowę. Twarz była nierozpoznawalna, lecz błysnęła wygolona czaszka.
Nie, to nie Semushi! Tamten jest ostrzyżony na jeża.
Fandorin poprowadził lornetkę dalej. Wtem pośród zarośli coś błysnęło. Potem jeszcze i jeszcze.
Odrobinę poprawić ostrość.
Oho!
Na otwartej polance stał człowiek w kimonie o podwiniętych polach. Był absolutnie nieruchomy. W ręce trzymał miecz. Obok tkwił wbity w ziemię bambusowy kij.
Naraz człowiek drgnął. Nogi i tułów trwały bez ruchu, lecz miecz sypnął słonecznymi skrami i z kija poleciały obcięte talarki. Jeden, drugi, trzeci, czwarty. Ale wprawa!
Potem cud – fechmistrz obrócił się w drugą stronę. Był tam chyba jeszcze jeden kij, lecz Erast Pietrowicz patrzył już nie na klingę, tylko na lewy rękaw kimona. Był ni to skrócony, ni to podwinięty.
– Czemu uderzył pan pięścią w ziemię? Co pan widzi? – z podnieceniem zaszeptał mu w samo ucho Shirota.
Fandorin przekazał sekretarzowi lornetkę, skierował we właściwą stronę.
– Kataude! - krzyknął sekretarz. – Suchoręki! Czyli reszta też tam!
Wicekonsul nie słuchał – szybko skrobał ołówkiem w notesie. Wyrwał stroniczkę, zaczął pisać na drugiej.
– A więc tak, Shirota. Co tchu do Settlementu. Da pan to sierżantowi Lockstonowi. Szczegóły objaśni pan sam. Druga notatka – dla inspektora Asagawy.
– Też co sił? Tak?
– Nie, przeciwnie. Od Lockstona do japońskiego komisariatu pójdzie pan wolnym krokiem, może nawet wpaść na herbatę po drodze.
Shirota w zdumieniu wpatrzył się w radcę tytularnego. Potem, zdaje się, pojął – kiwnął głową.
Sierżant przybył z całą swą armią, szóstką zbrojnych w karabiny konstabli.
Erast Pietrowicz oczekiwał wsparcia u wejścia do wsi. Pochwalił przybyłych za szybkość, krótko objaśnił dyslokację.
– To jak, nie ruszymy do szturmu? – zirytował się Lockston. – Moi chłopcy aż rwą się do boju.
– Żadnych b-bojów. Jesteśmy o dwie mile od Settlementu, poza strefą jurysdykcji konsularnej.
– A chrzanić jurysdykcję, Rusty! Proszę nie zapominać: te trzy bestie zakatrupiły białego! Może nie same, ale to bez różnicy – jedna szajka.
– Musimy, Walter, przestrzegać praw kraju, w którym działamy.
Sierżant nadął się.
– Więc po kiego licha pisał pan: „Jak można najszybciej, z bronią dalekosiężną”?
– Z pańskich ludzi utworzy się kordon. Rozłoży ich pan zamaskowanych na obwodzie pola. Niech pańscy konstable padną na ziemię i nakryją się słomą. Odstęp od jednego do drugiego dwieście, trzysta kroków. Gdyby przestępcy zaczęli uciekać przez wodę, otworzyć niecelny ogień, by zagnać ich z powrotem na wzgórze.
– A kto będzie brać zbójów?
– Policja japońska.
Lockston zmrużył oko.
– A dlaczegóż to pan po prostu nie wezwał japów? Na co panu municypalni?
Radca tytularny nie odpowiedział i sierżant przytaknął ze zrozumieniem.
– Dla pewności, tak? Nie ufa pan żółtomordym? Boi się pan, że ich wypuszczą? Bo też i wypuściliby, nie?
Pytanie znów pozostało bez odpowiedzi.
– Ja będę czekał we wsi na Asagawę. Za pozostałe trzy boki kwadratu odpowiada pan – oznajmił Fandorin.
* * *
Tym razem czekać przyszło długo. Zapewne przed wizytą w japońskim komisariacie Shirota nie tylko wypił herbatę, lecz i zjadł obiad.
Gdy słońce osiągnęło zenit, z pól ku domom pociągnęli pracownicy, by odpocząć przed popołudniowym znojem. Wraz z nimi wrócił i Masa.
Pokazał gestami: cała trójka jest tam, a z nimi Garbus. Czujnie rozglądają się na wszystkie strony, na hura się ich nie weźmie.
Erast Pietrowicz zostawił kamerdynera, by miał oko na jedyną dróżkę, wiodącą ku świątyni. Sam skierował się za wieś czekać na japońską policję.
Dopiero w trzy godziny później w dali na drodze pojawiła się ciemna plama. Fandorin przyłożył do oczu lornetkę i aż jęknął. Od strony Jokohamy marszowym krokiem nadciągała cała kolumna. W chmurze pyłu pobłyskiwały bagnety, obok kiwali się w siodłach oficerowie.
Radca tytularny rzucił się na spotkanie wojska biegiem, z daleka już machając rękami, by stanęli. Nie daj Boże, jeśli ze wzgórza zauważą tę szczeciniastą gąsienicę!
Przodem jechał wierzchem sam wiceintendent policji, pan Kinsuke Suga. Ujrzawszy Fandorinowską gestykulację, podniósł rękę i kolumna stanęła.
Читать дальше