Pomilczeli.
– Wiesz, znalazłem ją – cicho przemówił starzec w minutę, a może w godzinę potem. – Trzeba było rozkopać belki i deski, lecz ją znalazłem. Jest tam, patrz!
I wskazał drugi stos.
Dopiero teraz Erast Pietrowicz zrozumiał, co tam leży, okryte białą materią. Chwyciły go dreszcze. Uspokoić ich było nie sposób. Wzmagały się z każdą chwilą.
– To moja córka. Postanowiłem pochować ją oddzielnie. Chodźmy się pożegnać.
Ale radca tytularny nie poszedł, tylko rozpaczliwie pokręcił głową.
– Nie bój się. Jej ciało jest poszarpane, ale je przykryłem. A połowa twarzy ocalała. Tylko nie podchodź blisko.
Nie doczekawszy się, Tamba poszedł do ogniska pierwszy. Odrzucił skraj okrycia i Fandorin ujrzał profil Midori: biały, subtelny, spokojny. I piękny jak za życia.
Erast Pietrowicz rzucił się ku niej, lecz jōnin zastąpił mu drogę.
– Bliżej nie wolno!
– Jak to nie wolno? Czemu nie wolno?!
Odepchnął jak szczapę Tambę, ów jednak chwycił radcę tytularnego w pasie.
– Nie trzeba! Ona by tego nie chciała!
Piekielny starzec był czepliwy i Fandorinowi nie udało się ruszyć kroku dalej. Erast Pietrowicz stanął na palce, żeby zobaczyć nie tylko profil.
I zobaczył.
Druga połowa twarzy była czarna, zwęglona niczym straszna afrykańska maska.
Fandorin zachwiał się ze zgrozy, a Tamba krzyknął groźnie:
– Stój prosto! Martwi ninja nie miewają twarzy, a jej została połowa! To dlatego, że Midori na wpół przestała być ninja – przez ciebie! – Głos mu drgnął. Jōnin zapalił pochodnię. – To nic. Ogień oczyści wszystko. Patrz. Jej ciało będzie się kurczyć i skręcać w językach oczyszczalnego płomienia, a potem rozsypie się w popiół.
Lecz patrzeć, jak będzie się kurczyć to biedne ciało, Erast Pietrowicz nie chciał. Poszedł w stronę lasu, chwytając ustami powietrze.
Coś stało się z jego płucami. Powietrze nie napełniało piersi. Krótkie, konwulsyjne wdechy były męczące.
Czemu, czemu nie posłuchał Tamby? Dlaczego podszedł do ogniska? Chciała rozstać się z nim pięknie, podług reguł, by w pamięci ukochanego przetrwała jej urocza twarz i pożegnalne słowa. A teraz wiedział na pewno, że wszystko to przesłoni czarnobiała maska, w połowie nieopisanie piękna, w połowie – istne wcielenie zgrozy i śmierci.
Ale co mogło stać się z jego płucami? Oddech był krótki, urywany. I nie chodzi o to, iż nie mógł oddychać, przeciwnie – nie mógł wypuścić powietrza. Zatrute powietrze tego przeklętego poranka osiadło mu w piersi i nie chciało jej za nic opuścić.
– Masz niebieską skórę – powiedział, podchodząc, Tamba.
Twarz starca była spokojna, nawet jakby senna.
– Nie mogę oddychać – wyjaśnił urywanie Fandorin.
Jōnin spojrzał mu w oczy, pokiwał głową:
– I nie będziesz mógł. Trzeba wypuścić złą siłę. Bo cię zadusi. Trzeba rozbić lód, który ścisnął ci serce.
Znów nawraca do Dona, pojął Erast Pietrowicz.
– Zgoda. Pójdę z tobą. Wątpię, czy rozgrzeje mi to serce, ale może znów będę mógł oddychać.
Za plecami radcy tytularnego szalał płomień, lecz on się nie odwracał.
– Nie mam już żadnych słabości – rzekł jōnin. – Teraz będę prawdziwym Tambą. Ty też będziesz silniejszy. Jesteś młody. Na świecie jest bardzo wiele dobrych kobiet, dużo więcej niż dobrych mężczyzn. Kobiety cię pokochają, a ty pokochasz kobiety.
Erast Pietrowicz wyjaśnił mu:
– I mustn’t love anybody. My love brings distaster. I cannot love. I cannot love *.
Tamba nie odrzekł słowa.
Najgorzej bywa,
Kiedy nic nie odpowie
Ten, kto wie wszystko.
Do Jokohamy wyruszyli nocą. Fandorin na trycyklu, Tamba biegiem. Welocypedysta obracał pedały równo i silnie, lecz wkrótce został z tyłu – ninja poruszał się szybciej, a i nie musiał przystawać, by założyć łańcuch lub przebyć kamieniste łożysko potoku. Nie planowali, rzecz jasna, wspólnej podróży, więc umówili się tylko co do miejsca spotkania: w Bluffie, na wzgórzu, skąd tak dobrze widać dom Tsurumakiego.
Erast Pietrowicz poddał się rytmowi jazdy, myśląc tylko o tym, by prawidłowo oddychać. Z oddechem nadal było kiepsko, a co do reszty – radca tytularny czuł się dużo lepiej niż za dnia. Pomagał mu ruch. Miał wrażenie, jakby z człowieka zmienił się w obrotowy, transmisyjno-łańcuchowy mechanizm. W jego duszy zapanował nie tyle spokój, ile jakaś zbawcza pustka, bez myśli, bez emocji. Gdyby mógł, jechałby tak przez uśpioną dolinę aż do końca życia, nie czując zmęczenia.
Zmęczenia nie czuł rzeczywiście. Przed wyruszeniem Tamba zmusił Fandorina do przełknięcia kikatsu-maru, starodawnego pokarmu ninja, w który ci zaopatrywali się, mając przed sobą długą drogę. Była to drobna, prawie pozbawiona smaku, utoczona z proszku kuleczka. Tarta marchew, mąka gryczana, batat i jakieś wymyślne korzonki. Mieszanka ta musiała stać trzy lata, aż całkiem wyparowała z niej wilgoć. Wedle słów Tamby, dorosłemu mężczyźnie starczały dwie, trzy takie kulki, by cały dzień nie czuł głodu i zmęczenia. A zamiast manierki z wodą Erast Pietrowicz dostał zapas suikatsu-maru - trzy maleńkie gałki z cukru, słodu i miąższu marynowanej śliwki.
Był jeszcze jeden podarek, mający niewątpliwie wzbudzić w wyzbytym uczuć Fandorinie żądzę zemsty: gabinetowa fotografia Midori. Zdjęcie pochodziło zapewne z czasów, gdy służyła w domu publicznym. Z nieudolnie barwionego portretu na radcę tytularnego patrzyła porcelanowa lalka w kimonie, z wysoką fryzurą. Wpatrywał się długo w ten portret, ale Midori nie poznał. Znikła gdzieś także uroda. Erast Pietrowicz pomyślał z roztargnieniem, że za pomocą obiektywu fotograficznego nie sposób utrwalić prawdziwej urody: jest zbyt żywa i nieprawidłowa, zbyt zmienna. A może cała rzecz w tym, że prawdziwą urodę odbiera się nie oczyma, lecz jakoś inaczej.
Droga z Jokohamy w góry zajęła dwa dni. Z powrotem Erast Pietrowicz dojechał w pięć godzin. Nie zrobił żadnego postoju, a nawet bynajmniej się nie zmęczył – pewnie dzięki cudownym maru.
Żeby dotrzeć do Bluffu, należało jechać prosto, w stronę hipodromu, lecz zamiast tego Fandorin skierował maszynę w lewo, ku rzece, za którą skupiały się osłonięte poranną mgłą dachy dzielnicy handlowej.
Przemknął przez most Nishinobashi, za którym biegły już proste ulice Settlementu i zamiast na wzgórzu, gdzie na tytularnego radcę czekał już niewątpliwie Tamba, znalazł się na bulwarze, przed gmachem z trójkolorową rosyjską flagą.
Marszrutę Erast Pietrowicz zmienił nie z wywołanego przeżytym wstrząsem roztargnienia. Roztargnienie nie miało tu nic do rzeczy. Przeciwnie, za sprawą zmrożenia uczuć i wielogodzinnego, mechanicznego ruchu mózg radcy tytularnego jął pracować w sposób ukierunkowany i ścisły niczym arytmometr. Obróciły się jakieś zębatki, zazgrzytały dźwigienki i wyskoczyła decyzja. W swym zwykłym stanie Fandorin przeliczyłby się może, naplótłby trzy po trzy, lecz teraz, przy kompletnym braku emocji, wyłonił się plan zadziwiająco prosty i jasny.
Do konsulatu – a ściślej, do swojego mieszkania Erast Pietrowicz zajechał w sprawie bezpośrednio związanej z arytmetycznym planem.
Odwrócony minął sypialnię (tak podszepnął mu instynkt samozachowawczy), zapalił światło w gabinecie i zaczął grzebać w książkach. Metodycznie brał w ręce tom, wertował, rzucał go na podłogę, sięgał po następny.
Читать дальше