– Zabiła! Zabiła go, przeklęta wiedźma!
Ryknąwszy, Masa wymierzył zdrajczyni śmiertelny cios kubiori, który winien był rozerwać jej podłe gardło, ale silna ręka schwyciła go za nadgarstek.
– On żyje – powiedziała szybko kobieta shinobi. – Tylko nie może się ruszyć.
– Dlaczego?! – wysyczał Masa, marszcząc się z bólu. Ależ ta kobieta ma chwyt!
– Nie pozwoliłby mi zrobić tego, co trzeba.
– A co trzeba?
Wypuściła Masę, zrozumiawszy, że będzie wysłuchana.
– Wejść do domu. Zejść do piwnicy. Jest tam w skrytce beczka czarnego prochu. Ładunek umieszczono tak, by dom złożył się do wewnątrz, miażdżąc wszystkich, którzy się w nim znajdą.
Masa zamyślił się na moment.
– Ale jak się dostać do domu?
– Za godzinę wróci do sił – rzekła zamiast odpowiedzi Midori. – Zostań z nim.
Potem skłoniła się panu, szepnęła coś do niego po gaijińsku.
I tyle. Wyszła na polanę, lekkim krokiem skierowała się do domu.
Dostrzegli ją nie od razu, a widząc postać w czarnym obcisłym stroju ninja, przestraszyli się.
Midori-san podniosła puste ręce, krzyknęła:
– Pan Tsurumaki mnie zna! Jestem córką Tamby! Pokażę wam jego skrytkę!
Czarne kurtki skupiły się wokół niej, zaczęły ją obszukiwać. Potem cały tłum ruszył na ganek i znikł w głębi domu. Na zewnątrz nie pozostał nikt.
„To jakieś trzydzieści kroków stąd – dotarło nagle do Masy. – Jeśli będzie wybuch, zasypie nas odłamkami. Trzeba odciągnąć pana dalej”.
Chwycił bezwładne ciało, powlókł po ziemi.
Ale uniósł niedaleko, ledwie o parę kroków. Potem ziemia drgnęła, wybuch zatkał Masie uszy.
Japończyk obejrzał się. Dom Tamby runął w sposób doskonały, jakby padając na kolana: najprzód zawaliły się ściany, potem, zakołysawszy się, gruchnął dach, pękając na dwoje, na wsze strony buchnęła kurzawa. Zajaśniało, twarz owiał falą żar podmuchu.
Wasal schylił się, by osłonić ciałem pana i ujrzał, jak z szeroko otwartych oczu płyną łzy.
* * *
Kobieta oszukała. Pan nie przyszedł do siebie, ani za godzinę, ani za dwie.
Masa kilka razy chodził patrzeć na stos szczątków. Odkopał rękę w czarnym rękawie, nogę w czarnej nogawce i ostrzyżoną głowę bez dolnej szczęki. Nikogo żywego nie znalazł.
Kilkakrotnie powracał, cucił pana, żeby ten się ocknął. Ów leżał nie tyle nieprzytomny, ile po prostu bez ruchu – patrzył w niebo. Najpierw po twarzy wciąż ciekły mu łzy, potem przestały.
A tuż przed świtem pojawił się Tamba – po prostu przyszedł przez las od strony rozpadliny, jak gdyby nigdy nic.
Powiedział, że był po tamtej stronie, zabił strażników. Było ich ledwie sześciu.
– A czemu nie przyleciał pan po niebie, sensei? – zapytał Masa.
– Nie jestem ptakiem, żeby latać po niebie. Z urwiska zeskoczyłem na skrzydłach z tkaniny, można się tego nauczyć – wyjaśnił chytry starzec, ale Masa mu, oczywiście, nie uwierzył.
– Co tu się stało? – zapytał sensei, patrząc na leżącego pana i ruiny domu. – Gdzie moja córka?
Masa powiedział mu, co się stało i gdzie jego córka. Jōnin nasępił siwe brwi, ale, rzecz jasna, nie myślał płakać – był przecież ninja. Długo milczał, potem rzucił:
– Sam ją wydostanę.
Też pomilczawszy tyle, ile wymagała delikatność wobec uczuć rodzicielskich, Masa wyraził zaniepokojenie z powodu dziwnego stanu pana. Zwrócił ostrożnie uwagę, że Midori-san mogła przesadzić i pan zostanie teraz bez świadomości na zawsze.
– On może się ruszać – odpowiedział Tamba, raz jeszcze popatrzywszy na leżącego. – Po prostu nie chce. Niech tak zostanie jakiś czas. Nie ruszaj go. Pójdę rozkopać szczątki, a ty narąb drew i ułóż stos pogrzebowy. Duży.
Tak chciałbym patrzeć
Aż do samego świtu
W płomień ogniska.
Fandorin leżał na ziemi i patrzył w niebo. Z początku było prawie czarne, podświetlone księżycem. Potem podświetlenie znikło i niebo całkiem sczerniało, lecz chyba nie na długo. Zmieniało wciąż barwę. Zszarzało, zaszło czerwienią, zbłękitniało.
Jak długo w uszach dźwięczały ostatnie słowa Midori (Farewell, my love. Remember me without sadness *), a echo ich było długie, z oczu skostniałego Erasta Pietrowicza płynęły nieprzerwanie łzy. Z wolna jednakże echo zgasło, łzy wyschły. Radca tytularny leżał po prostu na plecach, patrząc bezmyślnie w niebo.
Gdy po nim, ścieśniając błękit, popełzły szare chmury, schyliła się nad leżącym twarz Tamby Stary jōnin pojawiał się może i wcześniej, lecz zupełnej pewności co do tego Fandorin nie miał. W każdym razie do tej chwili Tamba nie próbował zasłonić sobą nieba.
– Dość – powiedział. – Teraz wstawaj.
Erast Pietrowicz wstał. Czemu nie?
– Chodźmy.
Poszedł.
O nic nie pytał starca. Było mu wszystko jedno, ale Tamba przemówił sam. Powiedział, że wyprawił Masę do Tokio. Ten bardzo nie chciał porzucać pana, ale trzeba zawezwać krewnego, studenta medycyny. Den – to jedyny, który został, jeśli nie liczyć dwóch, którzy uczą się za granicą. Ci także przyjadą, choć oczywiście nie tak szybko. Klan Momochi poniósł ciężkie straty, trzeba będzie go budować od nowa. A przedtem należy się jeszcze rozliczyć z Donem Tsurumakim.
Radca tytularny słuchał obojętnie, nic go to nie obchodziło.
Na polanie opodal zburzonego domu ułożona była ogromna piramida drewna, obok jeszcze jedna, mniejsza. Na pierwszej ciasno, w trzy rzędy, leżały owinięte czarnymi szmatami ciała. Na drugim leżał jakiś biały, podłużny kształt.
Zresztą Fandorin zbytnio się nie przyglądał. Stać, zadzierając głowę do nieba, jest niewygodnie, więc teraz oglądał głównie trawę u stóp.
– Twój sługa wiele godzin rąbał i układał drwa – rzekł Tamba – a zmarłych nosiliśmy razem. Są tu wszyscy. Większość bez głów, ale to nieważne.
Podszedł do pierwszej pryzmy. Pokłonił się nisko i długo, długo się nie prostował. Potem zapalił pochodnię, przytknął do drewna, a to od razu się zajęło. Musiało być nasączone jakimś łatwopalnym płynem.
Na ogień patrzy się lepiej niż na trawę, bo cały czas zmienia on kolor, jak niebo, porusza się, a przy tym trwa w miejscu. Fandorin patrzył na płomień tak długo, póki trupy nie zaczęły się ruszać. Jedno z ciał zwinęło się tak, jakby miało zamiar usiąść. To był nieprzyjemny widok. A w dodatku zaleciało spalenizną.
Radca tytularny najpierw się odwrócił, potem odszedł w bok.
Ognisko syczało i trzeszczało, a Erast Pietrowicz stał do niego tyłem i nie odwracał się.
W jakiś czas potem podszedł Tamba.
– Nie milcz – poprosił. – Coś powiedz. Inaczej ki nie znajdzie wyjścia i zrobi ci się kłębek w sercu. Od tego można umrzeć.
Czym jest ki, Fandorin nie wiedział, umrzeć się nie bał, lecz spełnił prośbę starca – czemu nie?
– Gorąco – powiedział. – Kiedy wiatr w tę stronę, gorąco.
Jōnin z zadowoleniem przytaknął.
– Otóż to. Teraz twoje serce nie pęknie. Ale pokryło się skorupą lodu, a to też groźne. Znam bardzo dobry sposób, aby roztopić lód skuwający serce. To zemsta. Mamy wspólnego wroga. Wiesz kogo?
„Don Tsurumakiego” – odpowiedział w myśli radca tytularny, wsłuchując się w siebie. Nic w nim nie drgnęło.
– To niczego nie zmieni – powiedział na głos.
Tamba znów przytaknął.
Читать дальше