– Wejdę do historii jōjutsu jako wielka odkrywczyni – szeptała Midori, wpychając radcę tytularnego w dziuplę. – Przyszła mi do głowy bardzo interesująca kompozycja. Nazwę ją „miłość kretów”.
Jeszcze piękniejsza
Niż miłość dwóch flamingów.
Jest miłość kretów.
Tamba powiedział:
– Ja wiem o tobie dużo, ty o mnie wiesz mało. Stąd brak zaufania, z braku zaufania niezrozumienie, z niezrozumienia pomyłki. Pytaj o wszystko, co chcesz wiedzieć, a odpowiem.
Siedzieli obaj na oczyszczonej polanie przed domem i patrzyli, jak zza równiny wstaje słońce, napełniając świat różową jasnością. Tamba palił swą fajeczkę, co parę minut nabijając ją nową porcją tytoniu. Fandorin też nie odmówiłby cygara, lecz pudełko świetnych manili zostało w bagażu z tamtej strony rozpadliny dzielącej wieś shinobi od reszty świata.
– Ilu was jest? – spytał radca tytularny. – Tylko jedenastu?
Na pobojowisku widział jedenastu ludzi. Gdy utytłani ziemią kochankowie wypełzli z ciasnej nory, shinobi zakończyli już swą posępną pracę. Trupy przeliczono, zwalono do jamy i zasypano kamieniami. Ludzie Tamby zdjęli maski i Fandorin ujrzał zwykłe japońskie twarze: siedem męskich, cztery kobiece.
– Jest jeszcze czwórka dzieci. I Satoko, żona Gohei. Nie uczestniczyła w walce, bo wkrótce ma rodzić. I trzej młodzi – są w wielkim świecie.
– Szpiegują kogoś? – spytał Erast Pietrowicz. – Jeśli jōnin chce szczerej rozmowy, do diabła z ceremoniami.
– Uczą się. Jeden na uniwersytecie tokijskim – na lekarza, jeden w Ameryce – na inżyniera, jeden w Londynie – na elektrotechnika. Dzisiaj nie sposób się obejść bez europejskiej nauki. Wielki Tamba mówił: „Prześcignąć wszystkich, wiedzieć więcej niż wszyscy”. Od trzystu lat kierujemy się tym przesłaniem.
– Jak zdołaliście zachować tyle lat tajemnicę?
– Taka była wola Tamby Pierwszego. Powiedział: „Silniejszy od wszystkich jest ten, kogo nie widać, nie słychać, lecz który widzi i słyszy wszystko”. I rzekł jeszcze: „Ninja z ziemi Iga zginęli, są teraz nieśmiertelni”.
– A więc Tamba Pierwszy nie zginął ze swoimi ludźmi? Mówiono mi, że wrogowie wytracili ich do ostatniego.
– Nie. Tamba uciekł i zabrał ze sobą dwóch najlepszych uczniów. Miał synów, lecz ich nie wziął i zginęli, bo Tamba był naprawdę wielki: jego serce nie ustępowało twardością diamentowi. Ostatni jōnin ziemi Iga wziął najgodniejszych, zdolnych odrodzić klan Momochi.
– A jak się uratował z oblężonego chramu?
– Gdy świątynia bogini Kannon na górze Hijiyama już płonęła, ostatni ninja chcieli skończyć ze sobą, lecz Tamba kazał im trzymać się do świtu. Sam stracił już oko od strzały, każdy z jego ludzi był ranny, lecz taka jest władza jōnina, że shinobi nie śmieli się sprzeciwić. O świcie Tamba wypuścił w niebo trzy czarne kruki i umknął z dwoma wybrańcami podziemnym przejściem, a reszta skończyła ze sobą, odcinając sobie na ostatku twarze.
– Jeśli było tam podziemne przejście, dlaczego nie umknęli wszyscy?
– Bo wtedy wojownicy Nobunagi ruszyliby za nimi w pogoń.
– A dlaczego trzeba było koniecznie doczekać świtu?
– Żeby wrogowie dojrzeli trzy kruki.
Erast Pietrowicz potrząsnął głową, do reszty oszołomiony wschodnią egzotyką.
– Co miały z tym wspólnego trzy kruki? Na co się zdały?
– Wrogowie wiedzieli, ilu wojowników broni się w chramie – siedemdziesięciu ośmiu ludzi. Potem, oczywiście przeliczyliby trupy. Gdyby trzech brakło, Nobunaga domyśliłby się, że Tamba umknął, i nakazałby poszukiwania po całym cesarstwie. A tak samuraje uznali, że Tamba i dwaj jego zausznicy zmienili się w kruki. Oblegający spodziewali się przeróżnych czarów, prowadzili ze sobą psy tresowane do łowów na gryzonie, jaszczurki i węże, a także myśliwskie sokoły. Sokoły zadziobały kruki. Jeden z kruków miał zamiast prawego oka ranę, więc wrogowie upewnili się, wiedząc o ranieniu Tamby. Martwego kruka wystawili na pokaz na skrzyżowaniu ośmiu dróg i przybili tabliczkę: „Czarownik Momochi Tamba, zwyciężony przez władcę Zachodu i Wschodu, obrońcę tronu cesarskiego, księcia Nobunagę”. Nie minął rok, jak Nobunagę zabito, ale nikt nawet się nie domyślił, że zrobił to Tamba. Klan Momochi zmienił się w widmo, czyli stał się niewidoczny. Trzy rody, jakie zapoczątkował wielki jōnin i dwaj jego uczniowie: Momochi, Adati i Sonoti, zachowały się do dziś, wielokrotnie wiążąc się między sobą. Razem wziętych nie było nas nigdy więcej niż dwudziestu. Tak trwamy od trzystu lat, rozwijając sztukę ninjutsu. Tamba Pierwszy byłby z nas rad.
– I ani jeden z rodów nie z-zaginął?
– Nie. Dlatego, że głowa rodziny musi w porę podebrać zastępcę.
– Co to znaczy „podebrać”?
– Wybrać. I to niekoniecznie własnego syna. Krew jest nieważna. Ważne, by chłopiec miał konieczne zadatki.
– Chwileczkę! – wykrzyknął rozczarowany Fandorin. – To ty nie jesteś w prostej linii potomkiem Tamby Pierwszego?
Starzec zdziwił się.
– Z krwi oczywiście nie. Jakie to ma znaczenie? U nas w Japonii podstawą rodzicielstwa i adopcji jest duch. Syn swego ojca to ten, w kogo wcieliła się jego dusza. Ja, na przykład, nie mam synów, ale córkę. Co prawda, są krewni pierwszego, drugiego i trzeciego stopnia, lecz duch wielkiego Tamby żyje nie w nich, tylko w ośmioletnim Jaitim. Podebrałem go pięć lat temu we wsi niedotykalnych. Rozpoznałem na jego usmarowanej buzi oznaki, które zdały mi się nader obiecujące. I bodajże nie popełniłem omyłki. Jeśli Jaiti okaże się nadal równie zdolny, zostanie po mnie Tambą Dwunastym.
Z resztą pytań Erast Pietrowicz postanowił zaczekać. I tak kręciło mu się już w głowie.
* * *
Druga rozmowa nastąpiła wieczorem, w tym samym miejscu, lecz tym razem rozmówcy siedzieli zwróceni w przeciwną stronę, patrząc, jak słońce spełza za szczyt sąsiedniej góry.
Tamba pociągał ze swej nieodstępnej fajeczki, ale teraz kurzył cygaro i Fandorin. Pełen poświęcenia Masa, cierpiący moralnie, że przespał całą nocną batalię, stracił pół dnia, by zapewnić panu wszystko, co nieodzowne. Podziemnym korytarzem, a potem za pomocą linowej windy (gdyż była i taka) przeniósł z rozgromionego obozu bagaż. Po tamtej stronie został tylko nie nadający się do transportu welocyped marki Royal Crescent Tricycle, na którym po wsi, tak czy owak, nie byłoby gdzie jeździć. Wypuszczony na wolność muł błądził po łąkach, ogłupiały od soczystej górskiej trawy.
– Mam prośbę – rzekł Erast Pietrowicz. – Naucz mnie swej sztuki, będę pilnym uczniem.
Większą część dnia spędził, patrząc, jak trenują shinobi, i napatrzył się takich rzeczy, że na twarzy zastygł mu głupkowato oszołomiony wyraz, zazwyczaj najzupełniej mu obcy.
Z początku Fandorin patrzył, jak bawią się dzieci. Sześcioletni malec wykazywał zdumiewającą cierpliwość, tresując mysz – uczył ją biegać do spodeczka i z powrotem. Ilekroć mysz wykonała zadanie, odsuwał spodeczek nieco dalej.
– Za kilka miesięcy mysz nauczy się pokonywać odległość czterystu, albo i pięciuset jardów, a wtedy będzie ją można wykorzystać do przenoszenia tajnych notatek – wyjaśnił ninja imieniem Rakuda, przydany wicekonsulowi do towarzystwa przez Tambę.
Rakuda znaczy wielbłąd, lecz na wielbłąda shinobi bynajmniej nie wyglądał. Był to mężczyzna w średnim wieku, o pyzatej, nadzwyczaj dobrodusznej fizjonomii. O takich mówi się: „nie skrzywdzi muchy”. Władał świetnie angielskim, dlatego też pewnie stał się przewodnikiem Erasta Pietrowicza. Zaproponował, by nazywać go „Jonatan”, lecz radca tytularny wolał dźwięczniejsze „Rakuda”.
Читать дальше