Wyjął z kieszeni dwie koperty. Jedną wręczył Sieńce, drugą zatrzymał.
Skorik chciał uspokoić szalejącego kota, przyłożył rękę do piersi i nagle namacał coś miękkiego – to Erast Pietrowicz napchał pod stanik waty, żeby figurę Sieńki uczynić bardziej kobiecą.
– A nie lepiej, żebym ja poszedł na pocztę, a pan do prystawa? – bez większej nadziei na to, że inżynier wyrazi zgodę, zapytał Skorik.
– Ja nie mogę się p-pokazywać na policji. Bierz list. Masz go oddać pułkownikowi do rąk własnych.
Koperta była niezaadresowana i niezaklejona.
– To po to, żebyś nie tracił czasu na kupno nowej – wyjaśnił pan Nameless. – Przecież i tak przeczytasz list.
Nic się przed tym chytrym jak wąż człowiekiem nie ukryje.
* * *
Sieńka nie zdążył zrobić stu kroków, kiedy ktoś podbiegł do niego od tyłu i obłapił za cycuszki z waty.
– Uch, ślicznotko, co, może pofiglujemy razem? – namiętnie szepnął Sieńce do ucha natręt.
Chłopak odwrócił głowę i zobaczył nieogoloną gębę. Poczuł też obrzydliwy gorzałkowo-cebulowy chuch.
No proszę, tak to jest, jak dziewczyna idzie sama przez Chitrowkę.
Z początku Skorik chciał po prostu postraszyć bezwstydnego napastnika, powiedzieć, że poskarży się na taką zuchwałość Galarecie, najważniejszemu alfonsowi z Chitrowki, ale nieproszony wielbiciel polizał domniemaną mamzelkę w szyję i tu już cierpliwość Sieńki się skończyła.
Zgodnie z wszelkimi zasadami, które wpajał mu Japończyk, najpierw wypuścił całe powietrze z płuc, żeby źródło siły przemieściło się z piersi do brzucha, kopnął natręta obcasem w goleń, a kiedy ten z okrzykiem bólu i zaskoczenia wypuścił Sieńkę z objęć – zwinnie się obrócił i dźgnął skurczybyka palcem w dołek.
Lubieżnik aż przysiadł, łapiąc się za brzuch, i uśmiech zniknął z jego twarzy, która stała się posępna i zamyślona. Tak, tak, zastanów się, durniu, jak należy się zachowywać wobec kobiet.
Sieńka wszedł do jakiejś zacisznej bramy i rozłożył list.
Szanowny Innokientiju Romanowiczu!
Wiem z dobrze poinformowanego źródła, że Pan wie z dobrze poinformowanego źródła o moim przyjeździe do Moskwy. Chociaż nigdy nie darzyliśmy się nawzajem sympatią, spodziewam się, że widoczny wzrost przestępczości (zwłaszcza czynów dokonywanych ze szczególnym okrucieństwem) na podległym Panu terenie niepokoi Pana, przedstawiciela wymiaru sprawiedliwości, nie mniej niż mnie, człowieka, który od dawna nie ma nic wspólnego ze służbą w policji i moskiewskimi problemami. Dlatego też pragnę przedstawić Panu pewną konkretną propozycję.
Dziś w nocy udało mi się umówić w pewnym dobrze wybranym miejscu z hersztami dwóch najgroźniejszych moskiewskich band, Księciem i Wampirem, i tam właśnie razem z Panem dokonamy ich zatrzymania. Sytuacja nie pozwała na włączenie do akcji większej liczby ludzi – będzie się Pan musiał ograniczyć do jednego pomocnika, więc proszę wybrać możliwie najbardziej doświadczonego funkcjonariusza. Jestem przekonany, że wystarczy nas trzech, by aresztować Księcia i Wampira.
Osoba, która doręczy Panu ten list, nic nie wie o całej sprawie. To zwykła dziewczyna uliczna, ot, dobra dusza, która za niewielką opłatą podjęła się wypełnić moje polecenie, więc proszę nie zadawać sobie trudu, gdyż nie warto jej o nic wypytywać.
Przyjadę po Pana dwadzieścia po trzeciej w nocy. Jako człowiek inteligentny i ambitny rozumie Pan niewątpliwie, że nie ma najmniejszej potrzeby powiadamiać o niczym zwierzchników. Największą nagrodą będzie dla Pana życzliwa wdzięczność władz miasta. Co do mnie, nie jestem przestępcą ściganym listem gończym, a zatem na awanse i odznaczenia za poinformowanie właściwych organów o mojej obecności w Moskwie i tak nie może Pan liczyć. Odniesie Pan o wiele więcej korzyści, wyrażając zgodę na uczestnictwo w zaaranżowanym przeze mnie przedsięwzięciu.
Fandorin
Ostatniego słowa Skorik nie zrozumiał. Cóż, pewnie znaczyło tyle co adieu lub „pozostaję zobowiązany”. Zawsze pisze się coś takiego w zakończeniu listu. „Fandorin”. Ładnie brzmi. Trzeba to zapamiętać, przyda się na przyszłość.
Sieńka polizał kopertę, zakleił ją i po paru minutach wchodził już na dziedziniec trzeciego cyrkułu miasnickiego.
Co za przeklęte miejsce! Tfu! Dręczy się tu ludzi i uprzykrza im życie, i bez tego wcale niełatwe.
Przed wejściem stało kilku dorożkarzy z czapkami w rękach. Zakłócili porządek uliczny i teraz przyszli wykupić zdjęte z pojazdów numery. Kosztowało to siedem rubli, ale i tak trzeba było pokornie dopraszać się łaski.
Na podwórzu ustawili się zwartym kręgiem mężczyźni w chłopskich koszulach, wyrzucanych na wierzch i przepasanych w talii. Wyglądali na brygadę wiejskich cieśli, którzy przyjechali na zarobek do Moskwy. Starszy, z obwisłymi wąsami, obchodził ich z czapką w ręku, a oni ostrożnie sypali w nią miedziaki i srebrne monety. Wiadomo, pracowali na budowie bez potrzebnego zezwolenia, więc teraz psy zabiorą im połowę zarobionych pieniędzy. Zwykła rzecz.
Dawniej, za poprzedniego prystawa, nie uprawiano tu podobno takiego bezczelnego zdzierstwa, ale wiadomo – jaki pan, taki kram.
Ledwie Sieńka pchnął obite dermą drzwi i znalazł się w ciemnym, brudnym korytarzu, chwycił go za spódnicę jakiś chamowaty glina o spasionym pysku, z naszywkami.
– Poczekaj no, ślicznotko – zatrzymał Sieńkę. Mrugnął porozumiewawczo i uszczypnął go w biodro. Ręce by takiemu poobrywać! Świntuch jeden. – Jakoś nigdy wcześniej cię nie widziałem. Przyszłaś sobie wyrobić żółtą kartę? To u mnie. Chodźmy.
I już chwycił Sieńkę za łokieć i dokądś go ciągnie. A przecież gadanie o żółtej karcie to kłamstwo – po prostu ten pies chce dziewczynę wykorzystać za darmo.
– Ja do pana pułkownika – zapiszczał cienko Sieńka. – Mam mu doręczyć ważny list.
Policaj się odczepił. Idź prosto, powiada, a potem na prawo. Jego wielmożność tam urzędują.
Skorik poszedł, gdzie mu kazano. Minął tak zwany kurnik, gdzie siedzą zatrzymani za włóczęgostwo, potem zamknięte na głucho cele, w których trzymają złodziei i bandytów (aresztan – ci akurat pięknie śpiewali pieśń o czarnym kruku – tak nazywano policyjną budę; można by ich słuchać i słuchać). Dalej korytarz był trochę lepiej wysprzątany i jaśniejszy. Wreszcie Sieńka stanął przed wysokimi, obitymi skórą drzwiami z mosiężną tabliczką: „Prystaw”.
Zapukał lekko, a ze środka dobiegł surowy głos:
– Tak?
Skorik wszedł. Piskliwie powiedział „dzień dobry” i wyciągając rękę z listem, oznajmił:
– Proszono, żebym oddała do rąk własnych.
Chciał się niezwłocznie wycofać, ale prystaw groźnie – choć niegłośno – ryknął:
– Dokąd to?
Pułkownik siedział przy biurku i jadł jabłko, krojąc je na cząstki wąskim nożykiem. Wytarł ostrze serwetką, potem nacisnął jakiś guziczek i nóż zamknął się z metalicznym szczęknięciem.
Sołncew nie spieszył się z rozpieczętowaniem listu, za to uważnie mierzył wzrokiem gościa, zatrzymując się zwłaszcza na fałszywym biuście (ach, pan Nameless przedobrzył, napchał pod gors za dużo waty).
– Coś ty za jedna? Dziwka? Jak ci na imię?
– S-sańka – wymamrotał Skorik. – Aleksandra. Aleksandrowa.
– Co to za list? Od kogo?
Sołncew podejrzliwie obmacał kopertę, popatrzył na nią pod światło.
Co mu powiedzieć?
– Dał mi jeden klient… I przykazał: samemu panu pułkownikowi, powiada, oddaj, do rąk własnych.
Читать дальше